Rozmowa z Łukaszem „Universo" Maszczyńskim
„Filmy nieme mają w sobie cząstkę psychodelii, której szukam również w muzyce." Rozmowa z Łukaszem Maszczyńskim
Pierwotnie ten wywiady miały ukazać się w Reflektor. Rozświetlamy Kulturę niestety RIP [*], ale takie soczyste teksty nie czekają zbyt długo na publikację. 16mm przyjęło go do siebie i wszyscy są szczęśliwi.
Wywiad z Łukaszem Universo Maszczyńskim, DJ'em i producentem muzycznym zrobiłem parę lat na Bytom Film Festival, przed filmem Halka w reżyserii Meglickiego z 1930 roku. Sam film jest koszmarnie nudny, ale to co robił Łukasz z muzyką to był jakiś obłęd. Ten koncert zapamiętam na długo. Był technicznie niesamowicie trudny (zmiana muzyki co paręnaście sekund w zależności od przestrzeni, gdzie odbywała się akcja filmu), jak również fantastyczny dźwiękowo (psychodelia wjechała wtedy na niezłym kwasie). Polecam uwadze tego pana
Zapraszam do lektury!
Ja: Często bierzesz udział w takich projektach, gdzie grasz muzykę na żywo do filmów niemych, jak np. rok temu na Bytom Film Festiwal?
Łukasz Maszczyński: Niezbyt często, ale kilka razy miałem już okazję w Krakowie zagrać muzykę na żywo podczas Festiwalu Filmu Niemego.
Ja: Jakie to były filmy?
Ł.M: Pierwszym filmem był polski „Mocny Człowiek”, drugi to „Alicja w Krainie Czarów” z 1915 roku a trzeci film to francuski “Droga do Ernoa” z 1921 roku.
Ja: Kto wybiera filmy: Ty czy organizator festiwalu?
Ł.M: Organizator. Dostaję wcześniej film i wybieram do niego muzykę. I te występy to występy stuprocentowo didżejskie, czyli gram sety z płyt winylowych dostosowując utwory do poszczególnych scen.
Ja: W jakim stopniu Twoje występy są improwizowane, a ile z Twoich działań podporządkowane jest ścisłemu planowi? Jak się przygotowujesz do takich wydarzeń?
Ł.M: Z improwizacją w trakcie takich seansów jest taki problem, że muszę mieć czas na wyciągnięcie płyty winylowej, więc nie jestem w stanie zareagować dźwiękiem w ciągu ułamka sekundy. Żeby muzyka dobrze współgrała z obrazem to jednak muszę się do tego wcześniej przygotować. Jako że gram z płyt winylowych, w trakcie takiego seta, muszę taką płytę wyciągać, położyć na gramofonie, opuścić ramię z igłą, a następnie sprawdzić na słuchawce moment od którego chcę ją puścić. Nie ma takiej możliwości żebym mógł zareagować na obraz w taki sposób jak na przykład grając jakiś dźwięk na klawiszu lub innym instrumencie. Dlatego muzycy mają większe pole do popisu jeśli chodzi o improwizację. Często jednak na drobne improwizacje sobie pozwalam. Czasami są takie momenty kiedy miksuję ze sobą dwa utwory i patrząc na obraz mogę fragmentami tych utworów w pewien sposób manipulować np. używając jakichś efektów na mikserze – ograniczają mnie tutaj tylko możliwości sprzętu z którego gram. Natomiast utwory które gram, wybieram wcześniej i dopasowuję do każdej ze scen w filmie.
Ja: W Internecie można wyczytać, że jesteś kojarzony głownie z nutami ambientowymi. Czy taką muzykę również dobierasz podczas seansów na żywo?
Ł.M: Głównie tak. Choć staram się nie ograniczać do jednego gatunku, to jednak w mojej opinii ambient czy szeroko pojęta muzyka eksperymentalna w tej dziedzinie zdaje egzamin. W zależności od tego jaki jest to film i jakie są w nim sceny, staram się coś z mojej kolekcji do tego dopasować.
Ja: Czy podczas pierwszych występów na Święcie Kina Niemego odczuwałeś stres w związku z nowym wyzwaniem?
Ł.M: Kiedy dostałem pierwsze zaproszenie do zagrania na żywo na Festiwal Filmu Niemego w Krakowie od jakiegoś czasu grzebałem w muzyce eksperymentalnej i psychodelicznej, więc wydawało mi się to odpowiednim wyzwaniem biorąc pod uwagę moje obece zainteresowania muzyczne. Natomiast sam występ na pewno w jakimś stopniu stresujący był. Trochę jak z jazdą samochodem. Kiedy wsiada się pierwszy raz za kierownice stres jest nieunikniony i tak samo było z pierwszym występem na żywo do filmu. Była to dla mnie zupełnie nowa forma grania seta, gdzie nie chodzi o zgrywanie utworów w opcji “bit do bitu” tylko dokładne dopasowanie utworów i pojawiających się w nich dźwięków do każdej ze scen.
Ja: Jak Ty, jako muzyk odczuwasz kino nieme? Oglądając takie filmy zastanawiasz się jakich dźwięków byś do nich użył?
Ł.M: Nie znam kina niemego zbyt dobrze, ale te filmy które widziałem mają w sobie jakąś cząstkę psychodelii i wydaje mi się, że to czego ja szukam obecnie w muzyce doskonale pasuje do tych filmów.
Ja: Czy byłbyś w stanie zagrać takie psychodeliczne dźwięki, na przykład do jakiegoś filmu Chaplina? Taki zabieg zmieniłby znacznie wydźwięk filmu. Czy uważasz, że muzyka jest w stanie wpłynąć na odbiór filmu i zmienić jego przekaz?
Ł.M: Muzyka do takich filmów niekoniecznie musi być infantylna i myślę, że dałbym radę coś takiego zrobić. Co do drugiego pytania, jak najbardziej. Myślę, że czegoś takiego udało mi się dokonać w Krakowie przy okazji seansu „Alicji w Kranie Czarów”. Sięgnąłem wtedy po dość dziwne płyty, których nigdy nie zagrałbym w innych warunkach, a wtedy doskonale dopasowały się do niektórych scen, i w mojej opinii nadały temu filmowi zupełnie nowej jakości. Pamiętam, że bardzo ładnie to wtedy „siadło”.
Ja: Uważam, że to co robisz i to co robią w ogóle ludzie, którzy zajmują się graniem muzyki na żywo do filmów wykonują bardzo ważna pracę. W końcu ich autorska i niepowtarzalna ścieżka dźwiękowa może znacząco wpływać na odbiór filmu o czym przed chwilą wspomnieliśmy. Czy odczuwasz wagę takich przedsięwzięć? A może wiążesz z tą działalnością swoją karierę zawodową?
Ł.M: To jest dobre pytanie, ponieważ od dłuższego czasu mam w sobie ogromną chęć, żeby produkować muzykę do filmów. Tylko nie jestem niestety typem osoby która szukałaby tego typu opcji, nie wiem też za bardzo do których drzwi pukać. Natomiast gdyby ktoś się do mnie zgłosił i złożył mi taką ofertę, bez wahania bym ją przyjął.
Ja: Jakie są Twoje muzyczne inspiracje?
Ł.M: Nie lubię mówić o swoich inspiracjach, ponieważ swoją muzyczną historię postrzegam jako podróż, i tych inspiracji przez ostatnie kilkanaście lat zgromadziło się bardzo dużo. Nie potrafię skupić się na jednym konkretnym brzmieniu, lubię różnorodność i eklektyzm.
Ja: Często grasz muzykę eksperymentalną?
Ł.M: I tak, i nie. Na co dzień w klubach gram muzykę taneczną, z wyraźnym, zazwyczaj prostym bitem, choć z drugiej strony często jest ona na swój sposób eksperymentalna i psychodeliczna. Czasami zdarzają mi się eventy niedzielne, na które ludzie przychodzą się wyciszyć, i posłuchać np. ambientu. Na marginesie dodam, że w Off Radio Kraków prowadzę audycję “Rotacje”, której formuła jest taka że gram głównie elektronikę eksperymentalną nieprzeznaczoną do klubów.
Ja: Można tych audycji posłuchać w formie podcastów?
Ł.M: Niestety nie. Póki co można posłuchać na żywo, w każdy poniedziałek o 22.
Wywiad z Michałem Oleszczykiem
„Krytyka filmowa może być wielką przygodą." Rozmowa z Michałem Oleszczykiem
Pierwotnie ten wywiady miały ukazać się w Reflektor. Rozświetlamy Kulturę niestety RIP [*], ale takie soczyste teksty nie czekają zbyt długo na publikację. 16mm przyjęło go do siebie (w nieco okrojonej wersji, tutaj jest pełna) i wszyscy są szczęśliwi.
Wywiad z Michałem, jest dla mnie, człowieka aspirującego do bycia częścią światka krytyczno-filmowego, szczególnie szczególnie ważny. To człowiek, który w doskonałych proporcjach potrafi wyważyć pokorę i bezkompromisowość, którą sam chciałbym osiągnąć, a która moim zdaniem, powinna cechować jakiegokolwiek krytyka kultury. Rozmawialiśmy o jego gdyńskiej spuściźnie i roli krytyka filmowego w dzisiejszych czasach. Będę wracał do tego tekstu w czasach kryzysów twórczych. Bardzo pomocny, dla mnie ma wymiar wręcz terapeutyczny.
Zapraszam do lektury!
Ja: Jako rodowity Bytomianin zawsze chciałem ci zadać pytanie czy masz wspomnienia filmowe związane z Bytomiem?
Michał: Między rokiem 1997 a 2001, czyli przez całe liceum, jeździłem dużo po kinach śląskich. W Tarnowskich Górach było tylko kino Europa, w którym bywałem bardzo często. Grano tam tylko filmy mainstreamowie, które oczywiście oglądałem, ale było to dla mnie za mało. Zmuszało mnie to, zwłaszcza w weekendy, do odwiedzin regionalnych kin, które wyświetlały filmy innych dystrybutorów. Na pierwszym miejscu był zawsze „Światowid” w Katowicach. „Gloria” oczywiście też była na tej liście, byłem tu wiele razy. Seansem, który najbardziej zapamiętałem w tym kinie był „Titanic” Jamesa Camerona, którego zobaczyłem w marcu ’98 roku, czyli… ponad 20 lat temu. Jednak pamiętam ten film bardzo dobrze. Sala była wypełniona po brzegi, a sam film zrobił na mnie duże wrażenie. W „Glorii” widziałem też między innymi „Wonderland” Michaela Winterbottoma.
Ja: Pamiętam, że na 4. edycji Bytomskiego Festiwalu Filmowego wybrałeś polskie kino dokumentalne jako temat swoich warsztatów. Dlaczego akurat ten?
M.O.: Fascynuję się kinem dokumentalnym. Polskie kino dokumentalne bardzo mnie inspiruje. Oprócz tego odkryłem w trakcie różnych warsztatów, że krótkometrażowe polskie dokumenty dobrze uruchamiają publiczność. Sprawiają, że widzowie swobodnie dzielą się swoimi obserwacjami. Poza tym uważam, że filmy, które wtedy pokazałem czyli 24 godziny Jadwigi L. Krystyny Gryczełowskiej, Moje miejsce Łozińskiego czy Siedem kobiet w różnym wieku Kieślowskiego, to wszystko dzieła naprawdę wybitne.
Ja: Wiele osób, w tym i ja, kojarzy cię bardziej z kinem amerykańskim, niż polskim. Czemu nie zdecydowałeś się na ten kierunek?
M.O.: Bywam tak kojarzony, ale paradoksalnie przez długi czas prowadziłem zajęcia z kina polskiego dla Amerykanów w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc czuję się przez to jak popularyzator polskiego kina. Również m.in. dzięki gdyńskiemu festiwalowi, dla którego pracowałem trzy lata, oraz organizacji Polish Filmmakers New York City, gdzie programowałem pokazy. Kino polskie jest mi zatem bardzo bliskie.
Ja: Słówko wyjaśnienia ode mnie. Wiąże cię z kinem amerykańskim, bo pierwsze twoje teksty, które przeczytałem dotyczyły właśnie tej kinematografii i wydaje mi się, że ciągle więcej twoich tekstów, które są publikowane są o kinie amerykańskim.
M.O.: To prawda. Kino amerykańskie zawsze bardziej mnie fascynowało. Doktorat robiłem na amerykanistyce UJ. I na pewno ze wszystkich kinematografii na kinie amerykańskim najbardziej się znam i najbardziej swobodnie czuje się na tym obszarze. No i same Stany Zjednoczone odegrały w moim życiu rolę inspirującą i motywującą, więc USA zawsze gdzieś na moim horyzoncie się znajduje.
Ja: Wróćmy do kina polskiego. Byłeś trzy lata dyrektorem artystycznym Festiwalu Filmów Fabularnych Gdyni. Stworzyłeś kategorię Inne spojrzenie. Dyrektora artystycznego festiwal aktualnie nie posiada, funkcja ta została połączona z kilkoma innymi. I ta osoba przez kilka lat obsadzała filmy w Innym spojrzeniu, które de facto jest twoją spuścizną. Jaki był twój pomysł na tę sekcję? Oraz od razu drugie pytanie: czy czujesz, że Inne spojrzenie realizowało swój pierwotny cel z jakim zostały stworzone?
M.O.: Inne spojrzenie miało szansę odegrać ważną rolę, ale konkurs został zlikwidowany zanim mógł rozwinąć skrzydła. Festiwal w Gdyni jest w głębokim kryzysie, o czym świadczyła ostatnia edycja i zamieszanie wokół selekcji. Festiwal powinien mieć dyrektora artystycznego i kropka.
Ja: Jakiś czas temu gruchnęła wieść, że kapituła oscarowa chce wprowadzić kategorię kina popularnego, z której bardzo szybko się wycofano. Ty swoją kategorią zrobiłeś coś odwrotnego. Stworzyłeś kategorię dla filmów jak sam wspomniałeś stworzonych na uboczu, filmów które nie są nastawione na bycie popularnymi. Czy nie uważasz, że Inne spojrzenie mogło doprowadzić do sztucznego podziału na polskie kino eksperymentalne i mainstreamowe?
M.O.: Nie, nie uważam tak. My jesteśmy kinematografią, która ciągle szuka swojej tożsamości i jest w niej miejsce na tego rodzaju eksperyment. Nie chodziło mi o stworzenie pewnego rodzaju getta, tylko o pokazanie widzom, że istnieje innego rodzaju kino. Pokazanie, że istnieje w Polsce kino poza głównym nurtem: jak np. „Arbiter uwagi” Jakuba Polakowskiego, albo „Photon” Normana Leto. W Gdyni istnieje napięcie pomiędzy środowiskowością tego festiwalu a próbami wprowadzenia jakiejś polityki autorskiej dyrektorów. Przede mną dyrektorem był Michał Chaciński i też był tylko przez trzy lata, z kolei teraz nie ma dyrektora artystycznego. I jest to napięcie pomiędzy wizją tego festiwalu jako przeglądu a perspektywą, którą można modyfikować przez lata. Ciągłe zmiany i obecny brak dyrektora artystycznego pokazuje, że to napięcie jest realne i jest problem z oddaniem tej osobie większego wpływu na kształt festiwalu.
Ja: To byłoby pierwsze miejsce popularyzacji sztuki filmowej, czyli festiwale na poziomie decyzyjności dyrektorów artystycznych, którzy zderzają w programach różne wrażliwości filmowe. Drugie to dyskusje o filmie. W naszym kraju istnieją chęci do dyskutowania o filmach, ale brakuje nam często narzędzi do tego. Jak prowadzić dyskusje o kinie, żeby rozmówca nie odczuł, że człowiek, który takie narzędzia posiada, traktuje go protekcjonalnie.
M.O.: Wiem, o czym mówisz. Myślę, że ktoś kto przychodzi do DKF-u, by porozmawiać o kinie, chce jednak pogłębić swoją wiedzę. Wszystko zależy od stylu prowadzącego rozmowę. Można prowadzić rozmowę w taki sposób, że każdy się czegoś nauczy. Łącznie z prowadzącym. Ale można to też dyskusję poprowadzić w takich sposób, że publiczność poczuje się gorzej, poczuje się „niedouczona”. Ja oczywiście jestem za tą pierwszą wersją. To jest bardzo trudne, bo jesteśmy zapracowanym narodem, mamy mało czasu wolnego, czasu na zgłębianie hobby. Jeżeli już ktoś to robi, to często wyrywa ten czas z bardzo zajętego dnia. I mało kto ma taki luksus, by np. filmowe hobby zgłębiać. Tym większa rola ekspertów, którzy nasiąkli jakąś wiedzą i potrafią ją przekazywać, przynajmniej w jakichś kawałeczkach. Nie mogą tego robić brutalnie i arogancko. Brałem udział w wielu dyskusjach, które dla wszystkich obecnych były ciekawe. Wszystko jest kwestią stylu obcowania z drugim człowiekiem innym od naszego zestawie kompetencji.
Ja: To o czym mówimy teraz to relacja krytyk-odbiorca. Natomiast jest jeszcze relacja krytyk-krytyk. W USA istnieje tradycja polemik krytyczno-filmowych na łamach popularnych gazet. Widzisz szanse na zaszczepienie takiej formy wymiany myśli w naszym kraju?
M.O.: To już się kończy. Krytycy są zabiegani i zapracowani. Kiedyś istniała bogata kultura filmowa w formie polemik, obecnie nikt nie ma na to czasu. Każdy stara się przetrwać. Ludzie tworzą własne blogi czy vlogi, które utrzymują całkowicie non profit, natomiast ich źródłami utrzymania są różne inne prace pozafilmowe. Jest jeszcze jedna kwestia. Ludzie mają różny zasób wiedzy, interesują się różnymi obszarami kina. I nagle okazuje się, że każdy żyje w swojej bańce i miłośnik jednego gatunku kina nie bardzo rozumie miłośnika innych filmów. Myślę, że pewna epoka krytyki filmowej po prostu się skończyła. Epoka, w której ilość osób, która się tym zajmowała była niewielka, dostęp do filmów był ograniczony, a poczucie misji w tym zawodzie było dużo większe. I w żadnym wypadku nie przemawia tutaj przeze mnie nostalgia i gorycz, że coś przeminęło. Ta forma również miała swoje minusy. Była bardzo dobra, jednak dla bardzo wąskiej grupy ludzi. A teraz mamy takie czasy, że każdy może stać się krytykiem filmowym. Najlepsi krytycy, których ja śledziłem w ostatnich latach, werbowali się nie z filmoznawstwa, tylko z zupełnie innych światów. Dla mnie jednym z najlepszych obecnie jest Jakub Dębski. Ma ogromny talent literacki, świetnie mówi, ma super bystrość obserwacji, pracuje w medium wizualnym jakim jest komiks, czyli czuje opowieść wizualną. Jego „Tycie osądy”, które kręcił do niedawna, trwają trzy minuty. I zawsze mówi w nich coś ciekawego. A ktoś może napisać tekst na trzy strony i nie powie nic. Ja jestem zwolennikiem tego co się teraz dzieje w krytyce filmowej, choć za jej wielką słabość uważam zanik myślenia historycznego i absolutne niemal uwięzienie w doraźności i terrorze chwilowych emocji programowanych przez filmy często w sposób dość cyniczny.
Ja: Jak myślisz: czy podobne czasy nadeszły też dla samych filmowców? Czy dzisiaj, żeby zrobić film trzeba mieć wykształcenie filmowe?
M.O.: Myślę, że dzisiaj nie trzeba kończyć szkoły filmowej, by być filmowcem. Autor jednego z najciekawszych kanałów na YouTubie ostatnich lat, czyli Krainy Grzybów w ogóle nie skończył szkoły filmowej, a wszystkiego nauczył się w Internecie.
Ten świat już się kończy. Świat, w którym instytucje muszą ci dać stempelek potwierdzający, że jesteś kimś. Możesz po prostu zostać tym kimś. Najważniejsze tylko, żeby znaleźć swojego mistrza. A dzisiaj kogoś takiego można znaleźć w Internecie. Jednak coraz trudniej będzie zaistnieć jednostkom jako gwiazdom. Konkurencja jest gigantyczna. Na festiwale dociera setki filmów z całego świata. Nikt nie jest w stanie tego wszystkiego obejrzeć. Jest mnóstwo przypadków, że polityka decyduje kto zostaje festiwalowym pupilkiem. Nie ma żadnej gwarancji. Na to składają się rozmowy z producentami, szefami festiwali, telewizjami, wytwórniami… . To jest biznes i przebicie się w tym ze swoim filmem jest coraz trudniejsze. Żeby zaistnieć filmowiec-debiutant ma za konkurencje tak naprawdę cały świat.
Ja: Jak w naszym kraju wygląda relacja na linii krytyk-filmowiec?
M.O.: To zawsze był trochę love-hate relationship. Z jednej strony filmowcy kultywują w sobie pewną ironię w stosunku do krytyków, jako ludzi, którzy nigdy nie stanęli na planie filmowym, nigdy nie zetknęli się z żywiołem a swoje teksty piszą w komforcie swojego mieszkania. Z drugiej strony krytycy oglądają o wiele więcej filmów w porównaniu do reżyserów. Krytycy mają więc o wiele większą paletę odniesień i wyczucia tego, co się dzieje aktualnie w kinie światowym. Ale dlaczego krytycy są krytykami? Dlatego, że kochają kino, które tworzą filmowcy. Musi być w tym miłość, ale jest też i nienawiść [śmiech]. Są też krytycy, którzy przekraczają rubikon i stają się filmowcami. Na przykład Michał Chaciński został współscenarzystą „Juliusza”, którego uważam za jedną z lepszych polskich komedii ostatnich lat. Oprócz tego filmowcy często proszą o zdanie krytyków w różnych kwestiach. Wielokrotnie mi się zdarzało, że ktoś mnie prosił o przeczytanie scenariusza, podanie jakiejś referencji filmowej w celu znalezienie odpowiedniej inspiracji — pracuję zresztą obecnie jako konsultant scenariuszowy. Filmowcy to ludzie, którzy spędzają mnóstwo czasu ubiegając się o dofinansowania, co czyni ten zawód bardzo męczącym i wymagającym hartu ducha. FIlmowcy muszą cały czas bronić swojej wizji w rozmowach z decydentami, którzy często nie mają pojęcia o sztuce filmowej. Muszą stale pokazywać, że wiedzą jak opowiedzieć swoją historię. Historii, która została napisana kilka lat temu, więc też nie wiadomo czy film na siebie zarobi.
Ja: Jak myślisz czy istnieje dzisiaj coś takiego jak etos pracy krytyka filmowego, czy jest to kwestia bardzo rozmyta?
M.O.: Myślę, że jest to w dużej mierze rozmyte. Myślę, że krytycy filmowi cieszą się, jeśli dostają wynagrodzenie za swoją pracę. Wielu pisze za darmo. Znam dwóch, może trzech krytyków, którzy naprawdę żyją wyłącznie z tego fachu i nie mają żadnych tzw dodatkowych fuch. I ja nie należę do tej grupy; nigdy do niej należałem. Nie udało mi się nigdy utrzymywać z działalności krytyczno-filmowej. Zawsze musiałem robić coś dodatkowo czy to w postaci pracy na festiwalach, czy na uczelni.
Ja: Żeby jednak nie zrazić do krytyki filmowej czytelników, którzy chcieliby nimi zostać, trzeba powiedzieć, że ma ona też swoje dobre strony.
M.O.: Jak najbardziej. Krytyka filmowa może być przede wszystkim wielką przygodą. To tak naprawdę pisanie o sobie; o swoim sposobie doświadczania świata. Krytyka artystyczna próbą opisania świata, w którym żyjemy. Jednak rozstajemy się obecnie ze światem, w którym jest to w pełnym znaczeniu tego słowa „profesja”. My wciąż nie odżałowaliśmy, pewnej wizji, która powstała w zamożnych społeczeństwach zachodnich po wojnie w latach ’60 i ’70, w której postać krytyka filmowego została uromantyczniona. To był w pewnym momencie bardzo atrakcyjny styl życia, który przedstawił w filmie „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody Allen. Szczególnie w latach ’70 funkcjonowała ekscytująca kultura filmowa. I wydawało się w pewnym momencie, że to jest pomysł na życie. To było seksowne. To było ciągłym intelektualnym wyzwaniem i przygodą. I ten moment ekonomicznego prosperity, gdy okazało się że rynek pracy nie pomieści tylu młodych ludzi, którzy chcieliby żyć tym intelektualnym stylem życia. W pewnym momencie trzeba było dokonywać wyborów, żeby dopiąć budżet i mieć za co żyć. Dzisiaj w Polsce nikt o tym głośno nie mówi, a krytyka żyje w konwulsjach, karmiąc się ciągle wizją tamtej romantycznej wizji, do której powrót jest już niemożliwy. Zobacz, jakie wyżyny histerii osiągane są w mediach społecznościowych, gdzie non-stop trwa podkręcanie entuzjazmu oczekiwania na kolejne premiery — co chwilę czytam, że ktoś „nie może się na coś doczekać”, że „jara się”, po czym spotkam tę samą osobę na mieście i słyszę narzekania na to, że deadline’y duszą i że honoraria są śmiesznie niskie. I że tak naprawdę osoba nie może się doczekać wolnego weekendu i chwili odpoczynku, a niekoniecznie którejś z około 300 premier, jakie mamy w Polsce co roku.
Ja: Dodatkowo współcześnie dąży się do syntezy sztuk a sztuka filmowa krzyżuje się z różnymi dziedzinami sztuki audiowizualnej. Skutkuje to tym, że krytyk często musi być wyczulony także na inne media, by o pewnych wydarzeniach pisać.
M.O.: Ale nie ma na to po prostu czasu. Doba jest za krótka. Codziennie słyszymy o premierach kilkunastu nowych filmów, o publikacjach kilkudziesięciu nowych książek. Nikt nie jest w stanie tego „przetrawić”. Był taki czas kiedy wydawało się, że to będzie możliwe, że obejrzymy i przeczytamy „wszystko”. Jest taki film Bertrand Bliera „Przygotujcie chusteczki” z 1978 roku, który zresztą dostał Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Świetnie tam sparodiowano taki model życia zachodniego krytyka intelektualisty, który zabiera w pewnym momencie dziewczynę do swojego mieszkania. Pokazuje jej tam swoją kolekcję książek klasyków literatury w wydaniu kieszonkowym. Chwalił się, że przeczytał je wszystkie i ułożył je wszystkie numerami od pierwszego do bodaj trzysta dwudziestego. Biler uchwycił moment, kiedy wydawało się, że ten zachodni intelektualista będzie w stanie poznać „całą kulturę”; ogarnąć ją i jeszcze opowiedzieć o niej coś ciekawego. Dzisiaj jest to absolutnie niemożliwe. Już wchodząc na Facebooka czytając kolejne posty krytyków o filmach, którymi się zachwycili, dodatkowo posty serwisów streamingowych reklamujących kolejne hity, zostajesz z listą filmów „do obejrzenia”, której nie sposób obejrzeć, gdyż analogicznych (i równie obiecujących) list codziennie pojawia się kilka.
Ja: A jednak krytyka, mimo wizji z trudem dopinanego co miesiąc budżetu, takiego przykrego stanu permanentnego niedocenienia, mimo to jest to zajęcie w jakiś sposób dla wielu pociągające. Nie widać tendencji odwrotnej, żeby krytyków ubywało. Bynajmniej, jest ich coraz więcej. Ludzie w to brną w pełni świadomi konsekwencji. To o czym tutaj rozmawiamy nie jest niczym odkrywczym.
M.O.: Myślę, że teraz wchodzi pokolenie bardziej przedsiębiorcze, które rozpoznaje bardziej tę rynkową rzeczywistość. To, co mnie pociesza i co wydaje mi się istotnym spoiwem łączącym społeczność krytyków, to festiwalowa rzeczywistość. Mimo wszystkich swoich wad, festiwale dostarczają platformy do spotkania pasjonatów, z którymi można porozmawiać wspólnym językiem, toczyć spory przy piwie czy kawie. To miejsca, które pozwalają wyjść poza naszą internetową bańkę. Utrzymuję, że największą zaletą krytyki filmowej jest budowanie wspólnoty przyjaciół, w której jedną z platform porozumienia są międzynarodowe kody smaku i gustu osobistego.
Ja: Powiedzieliśmy tutaj sporo gorzkich słów na temat rzeczywistości z jaką muszą się zmagać krytycy filmowi. Czy odradziłbyś zatem komuś podjęcie się tego zajęcia?
M.O.: Nie odradziłbym, ani nie poleciłbym. Natomiast chęć dzielenia się swoimi myślami po filmie, nie powinna być tłumiona. To jest rodzaj pisania pamiętnika, spisania swoich uczuć. Niektórym to wychodzi najlepiej, kiedy mogą się oprzeć na czyimś dziele. Potrafią wtedy lepiej ująć swoje patrzenie na świat. Koniec końców po co czytamy krytyków? Szukamy ludzi, którzy ciekawie patrzą na świat, którzy dają mi coś z siebie, kawałek swojego życia. I jeśli miałbym to sprowadzić do jednej kategorii to filmy i krytyka były dla mnie całe życie sposobem na poznawanie nowych ludzi. I jestem wdzięczny, że tylu przyjaciół pojawiło się na mojej drodze właśnie dzięki krytyce filmowej.
Ja: Skoro poznałeś tylu ludzi i sam tak długo jesteś krytykiem na pewno znasz najczęściej pojawiające się problemy z jakimi borykają się ludzie zajmujący się pisaniem recenzji filmowych. Jakie rady dałbyś komuś kto chciałby pisać tego typu teksty, ale brakuje mu odwagi? Co powinno charakteryzować dobrego krytyka filmowego?
M.O.: Odwagę trzeba z siebie wykrzesać. Trzeba to samemu w sobie wywalczyć, niemal po Nietzscheańsku. Trzeba zaczaić się na samego siebie: na ten moment, kiedy mamy w sobie najmniej lęku i wtedy zaatakować. Usiąść do komputera i napisać tekst. Spotkałem w życiu wielu krytyków i bardzo niewielu z nich mówiło o sobie, że są osobami niewrażliwymi, pozbawionymi neuroz i wzorcowo „dostosowanymi” do realiów życia w ponowoczesności. Często to właśnie wrażliwi ludzie zostają krytykami. Ludzie, którzy są wyczuleni na rzeczywistość i nie akceptują jej w stu procentach — często płacąc za to neurozami, ale i wypłacając światu dywidendę z wrażliwej obserwacji i pięknie ukutej frazy. Między innymi dzięki temu można w ogóle poczuć solidarność w tym środowisku — gdybyśmy wszyscy „ogarniali”, bylibyśmy grupą społeczną nie do zniesienia. Krytyka filmowa tworzy archipelag ludzi wrażliwych i pełnych wątpliwości — i to jest jej wielka wartość. Natomiast najgorsze co krytycy mogą robić to udawać, że wszystko jest w porządku z naszym światem i z nami samymi. Wolałbym, żeby krytycy łatwiej się otwierali i mówili o tym, co ich uwiera w tym świecie. Myślę, że lepiej jest wtedy, kiedy dzielimy się swoimi lękami. Kiedy możemy usiąść, ponarzekać, a potem nacieszyć się wspaniałym filmem. Nie obraziłbym się, gdyby ktoś opisał krytykę filmową jako formę zbiorowej terapii jednostek nadwrażliwych i trzymających się w sposób niemalże bohaterski przekonania, że sztuka może zmieniać i koić świat.
Ja: I do tego zachęcamy. Dziękuję serdecznie za wywiad.
M.O.: Dziękuję.
120. rocznica urodzin Izaaka Dunajewskiego
120. rocznica urodzin Izaaka Dunajewskiego
O flircie filmowej burleski z sowiecką Rosją pisał np. Owen Hatherley w swojej książce „The Chaplin Machine: Slapstick, Fordism and the International Communist Avant-Garde".
W Kwartalniku Filmowym recenzował ją dr Strożek Przemysław. Tekst ten czytałem tak dawno temu, że zupełnie o nim zapomniałem. Kiedy więc przeczytałem niedawno o rosyjskich komediach farsowych poczułem, że muszę przyjrzeć się im bliżej. Dzisiaj zobaczyłem fragmenty „Świat się śmieje" Grigoriya Aleksandrova z 1934 i prawie zapiałem z zachwytu. Jeśli początek jest w miarę spokojny, tak im bliżej końca tym większe szaleństwo i slapstickowy rozpierdziel. Już napisy początkowe zapowiadają się ciekawie:
„Chaplin. Harold Lloyd. Buster Keaton... NIE występują w tym filmie. W filmie występują..."
Cóż za cudowny trolling XD
Muzykę do tego filmu skomponował Izaak Dunajewski. Dzisiaj mija 120. rocznica jego urodzin. Z tej okazji kilka faktów z życia jednego z największych kompozytorów w historii muzyki rosyjskiej muzyki, oraz o samym filmie:
- Izaak urodził się w rodzinie o tradycjach muzycznych: matka grała na pianinie, dziadek komponował żydowskie hymny dla miejscowej synagogi, z kolei pięcioro z siedmiorga rodzeństwa Izaaka też zostało muzykami.
- W wieku 10 lat nauczył się grać na pianinie.
- Ukończył dwa kursy z prawa na prośbę ojca, który nie był w stanie wyuczyć go zawodu.
- Od 18-go roku życia Dunajewski pisał muzykę do sztuk teatralnych.
- Jest jednym z ojców radzieckiej operetki
- Dunajewski był jednym z pierwszych radzieckich kompozytorów zafascynowanych jazzem i używających go do komponowania muzyki filmowej; nazywany jest często twórcą stylu radzieckiego w jazzie.- Jego relacja z aparatem władzy była, delikatnie mówiąc, oziębła. Często był krytykowany w swojej ojczyźnie za zbytnie odejście od "linii partyjnej". Skomponował „Pieśń Stalina", która miała na celu zachwyt nad personą "przywódcy narodów". Podobno sam zainteresowany po jej przesłuchaniu miał powiedzieć: „Towarzysz Dunajewski wykorzystał cały swój wspaniały talent, aby nie zaśpiewać w tej piosence o towarzyszu Stalinie”. W 1947 roku zakazano mu udziału w weneckim festiwalu .
- Utwór „Serce", który znalazł się w „Świat się śmieje" jest jednym z najczęściej wykonywanych utworów w rytmie tanga argentyńskiego, który nie jest śpiewany w języku hiszpańskim; autorem muzyki jest oczywiście Dunajewski
- Dzięki swojej obecności na Festiwalu w Wenecji „Świat się śmieje" był ogromnym sukcesem komercyjnym i krytyczno-filmowym nie tylko w ZSRR, ale i na świecie. Krytycy pisali, że "radzieccy twórcy wprowadzili całkowicie nowy typ humoru", za którym "nie stoi tragedia, tylko elektryzująca siła, witalność i wolność zwycięskiej klasy robotniczej".
- Na koniec moja osobista wisienka na torcie: Dunajewski jest autorem muzyki do ekranizacji „Dzieci kapitana Granta" Verne'a, którą przeczytałem za dzieciaka (11 lat chyba miałem) w kilka wakacyjnych dni. Pamiętam, że będąc gdzieś w połowie książki, uznałem że czas się ruszyć z podłogi i wyrzucić ogryzek jabłka, który jadłem w trakcie czytania. Okazało się, że byłem tak zaaferowany fabułą, że go zjadłem. Niby nic wielkiego, ale nie znoszę twardych łupin ogryzka. W dodatku hodowałem w sobie długo lęk, że jak zjem pestkę jakiegoś owocu to mi z tyłka zacznie wyrastać drzewo. Po tym wydarzeniu przez kilka dni walczyłem z moją bujną wyobraźnią. Z raz lepszym, z raz gorszym skutkiem. A film możecie zobaczyć (z angielskimi napisami) tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=_-d4dO9zGrg.
Wspomniana książka dostępna jest na Amazonie: https://www.amazon.com/Chaplin-Machine-Slapstick-International-Avant-Garde/dp/0745336019
Z kolei „Świat się śmieje" (poza granicami ZSRR wyświetlany jako „Moskwa się śmieje") jest dostępny na YouTube w wersji z napisami angielskimi:
oraz... z Tomaszem Knapikiem ( <3 ) w roli lektora!
Zabawa na niedzielny wieczór - znajdź wszystkie Niny!
Zabawa na niedzielny wieczór - znajdź wszystkie Niny!
Amerykańskie znaczki wydane w roku 1991. Autorem rysunków jest, zmarły w 2003 roku Al Hirschfield, jeden z najsłynniejszych karykaturzystów w historii.
W 1943 roku wziął ślub ze znaną aktorką Dolly Haas. Dwa lata później urodziła się Nina. Hirschfield od tamtego czasu zaczął ukrywał jej imię w swoich grafikach publikowanych w New York Timesie. Z czasem szukanie tego imienia stało się prawie sportem dla czytelników NYT. Do tego stopnia, że kiedy autor chciał porzucić ten pomysł, gazeta dostawała taką ilość listów, że rysownik stwierdził iż łatwiej będzie powrócić do zabawy w ukrywanie imienia córki, niż odpowiedzenie na każdy z listów. Był zły, że ta drobna sztuczka przesłania jego sztukę. W swojej antologii „World of Hirschfield" z 1966 roku zamieścił rysunek zatytułowany „Zemsta Niny", w którym można było znaleźć imiona rodziców samej Niny: Al i Dolly (szukajcie w komentarzu).
W porównaniu z innymi Ninami te tutaj są wyjątkowo łatwe do znalezienia. Być może to też część zemsty: może Hirschfield chciał odebrać przyjemność z szukania?
W 1991 zarząd United States Postal Service zlecił Hirchfeldowi narysowanie karykatur amerykańskich komików i komiczek. Głównie były to gwiazdy kina niemego, ale znalazło się też miejsce dla Abotta i Costello czy Jackiego Benny'ego.
Niezmiernie mi się podobają te karykatury. W dodatku dowiedziałem się o kilku komikach, o których nie miałem pojęcia jak Jack Benny czy Edgar Bergen.
Spędziłem kilkanaście minut na wpatrywaniu się w znaczki (co ja robię ze swoim życiem?). Udało mi się odnaleźć prawie wszystkie NINY. A Wam?
A tu na dokładkę łapcie dokument o artyście. Bardzo przyjemny, w dostatecznym stopniu laurkowy: The Line King. The Al Hirschfeld Story.
Joris Ivens - buntownik z Niderlandii
Joris Ivens - buntownik z Niderlandii
Czy reżyserzy wchodząc do salonu fryzjerskiego, na pytanie "Jak obcinamy?", odpowiadali "Na Eisensteina, poproszę"?
Holandia, połowa lat '20. Do kraju docierają pierwsze filmy awangardowe i kino radzieckie. „Matka" Pudowkina nie została dopuszczona do oficjalnej dystrybucji. W klubie De Kring udaje się ostatecznie zorganizować pokaz tego filmu. W międzyczasie do głosu dochodzi działacz lewicowy, Joris Ivens.
Już w 1922 roku brał udział w demonstracjach robotniczych w Niemczech. Został współzałożycielem Amsterdamskiej Ligi Filmowej, który we wrześniu opublikował manifest o następującej treści:
"DIE NIBELUNGEN, THE BIG PARADE, POTIOMKIN, MÉNILMONTANT, MAT', VARIÉTÉ.
Film jest w niebezpieczeństwie!
Raz na sto oglądamy film, poza tym oglądamy ruchome obrazy. Komercyjne obrazki. Ameryka! Kicz!
W tym stadium film i ruchome obrazy są naturalnymi przeciwnikami. Wierzymy w czysty, autonomiczny film; film, który jest sztuką. Film przyszłości może być ocalony tylko wtedy, jeśli ujmiemy sprawę w swoje ręce.
Tego chcemy dokonać.
Chcemy oglądać filmy eksperymentalne, filmy francuskiej, niemieckiej, i rosyjskiej awangardy. Chcemy rozwinąć krytykę filmową, która byłaby oryginalna, konstruktywna i niezależna. Dlatego zakładamy Amsterdamską Ligę Filmową, której celem byłoby pokazywanie ograniczonej ilości widzów - filmów, których nie wyświetla się w kinach, lub które widzowie odkrywają przypadkiem. Mamy pewne możliwości: dobre filmy nie są drogie, ponieważ szeroka publiczność ich się nie domaga. Dobre filmy leżą bezużytecznie w magazynach Paryża i Berlina. Chcemy je zakupić."
"Historia kina. Tom I, wyd. Universitas, Kraków 2012"
Kiedyś to pisano manifesty, co? A Wy co, pewnie czekacie na nowy film z MCU? Nawet mi Was nie żal. Tak swoją drogą: niby nadeszły nowe czasy, ale problemy pozostają te same.
Wracając do Ivensa, został jednym z najbardziej utytułowanych holenderskich reżyserów filmów dokumentalnych. Jego dorobek charakteryzował się silnym wydźwiękiem propagandowym. Zmarł w roku 1989, czyli w roku upadku systemu, których wychwalał w swoich filmach.
Jedną z pozycji w jego filmografii była „Nędza w borinage", która ma kilka w wersji. Ivens wymieszał dokument z rekonstrukcją rzeczywistych wydarzeń, ze społeczności belgijskich górników z tytułowego miasta. Wersję z 1934 roku znajdziecie w komentarzu.
Marek Klimowicz wybrał wspomnianą „Matkę" Pudowkina na temat jednej z następnych notek, w związku z niedawnym konkursem. Będzie więc pisane. A film jest zaiste fascynujący!
Na zdjęciu Ivens z godną wielkiego reżysera fryzurą a'la Eisenstein.
10. Festiwal Kamera Akcja - podsumowanie
10. Festiwal Kamera Akcja - podsumowanie
Kolejna edycja Festiwal Kamera Akcja zakończył się w niedzielę. Ciągle wracam myślami do atmosfery tam panującej, do długich dyskusji, do seansów… i już zaczynam tęsknić. Nie ma drugiego festiwalu, po którym mam tak ogromny zapas energii do tworzenia tekstów o filmach. Zawsze kiedy wracam z Łodzi, moja głowa eksploduje od nowych pomysłów na popularyzowanie kina niemego/slapstickowego. Organizatorzy zapowiadają gruntowne zmiany przy okazji kolejnych edycji Kamery Akcji. Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia z tym festiwalem, jestem z pewnością zaintrygowany, ale spokojny jednocześnie.
Kolejna edycja Festiwal Kamera Akcja zakończył się w niedzielę. Ciągle wracam myślami do atmosfery tam panującej, do długich dyskusji, do seansów… i już zaczynam tęsknić.W ciągu 5 nocy przespałem 21 godzin, co daje trochę ponad 4 godziny na dzień. Czyni to tę edycję najbardziej wyczerpującym festiwalem w moim życiu.
2 – w tylu warsztatach brałem udział. Pierwszy dotyczący programowania festiwali. Dobrze uporządkował wiedzę; podczas drugich miałem przyjemność słuchać jak tworzyć podcast/vlog filmowy. Dowiedziałem się, że podcast o kinie niemym „to już byłaby jakaś perwersja”, z czym się w zupełności zgadzam. Mam wiele inspirujących przemyśleń oraz pomysłów na przyszłość mojego bloga.
1 – tyle kubków wygrałem w trakcie całonocnej dyskusji w spontanicznym konkursie (za zadanie było odgadnąć filmowy kalambur, a chodziło o JOKERA); dyskusja ta, nawiasem, przyczyniła się prawdopodobnie do mojego skrajnego wyczerpania na festiwalu.
10 – tyle filmów zobaczyłem w trakcie festiwalu. Kilka zdań przemyśleń w pod każdym kadrem/plakatem w albumie.
0 – tylu filmom NIE dałem serduszka na Filmwebie. Zapytacie o pokaz z VHS HELL, no ale helo. Serduszko musi być :D
1 – to pierwszy festiwal, na którym nie zobaczyłem słabego filmu (seansu VHS Hell w to nie wliczam). Klucz do sukcesu? Zaufałem osobie, która zna się na rzeczy, która dopieściła swój cykl filmów coming of age, czyli Patrycja Mucha aka Filmowe odloty. Dodatkowo zdałem się na nazwisko Melville'a (dzięki za kontekst w prelekcjach Sebastiana Smolińskiego czułem się dużo bezpieczniej w trakcie seansów), którego filmy i tak już dawno miałem nadrobić. Przy Zahlerze trochę ryzykowałem, ale koniec końców opłaciło się.
Rok – tyle muszę czekać na kolejną edycję ☹
Dodatkowo: Największa "gwiazda" wśród obsługi festiwalu, ze względu na ogromne niewyspanie, nieogarnięcie życiowe: JA. Oczywiście zapomniałem odebrać nagrody.
Za korektę dziękuję Kornelii i Patrycji
Dzień pierwszy
„Milczenie morza" (1949), reż. Jean-Pierre Melville – urzeka mnie poziom poetyckiego dramatyzmu na granicy pretensjonalności. Potęga kulturowa Francji, jest tutaj tym silniejsza, gdyż ukazana z punktu widzenia wroga. Jak wielka musi być siła kraju skoro uwiodła nazistę? Plus: większość nazistów była zła, ale świetnie się ubierali.
Dzień drugi
„Szpicel"(1962), reż. Jean-Pierre Melville – poziom skomplikowania jest równy powieściom le Carre'a. W pewnym momencie przestałem śledzić fabułę, gdyż jej zaplątanie przekroczyło moją zdolność połączenia tego wszystkiego w sensowną całość. Szczególnie o dziesiątej rano po kilku godzinach snu. Ciut zbyt przeciągnięty finał. Mimo tego oglądałem „Szpicla" z ogromną przyjemnością. Jest pewien urok w tym jak bardzo Francuzi byli wtedy zapatrzeni w amerykańskie kino gangsterskie.
Dzień drugi
„Diego" (2019), reż. Asif Kapadia – nie znałem wcześniej zupełnie historii Diego Maradony. Ciągle tylko słyszałem, że jak chcę poznać styl gry tego piłkarza to powinienem zobaczyć dwie bramki, które strzelił Anglii na Mundialu w ’86. Kapadia nie ukrywa, że jeden z największych piłkarzy w historii futbolu kryształowym człowiekiem nie był. Mimo to film w finale wzruszył mnie do łez. Świetny dokument.
Dzień drugi
„Chłopczyca" (2011), reż. Céline Sciamma – 11-letnia dziewczynka poszukuje swojej tożsamości płciowej. Konfrontuje się z oczekiwaniami swoich rówieśników i rodziny. Mało odkrywcze ale ładne, subtelne (zazwyczaj), bez łatwych odpowiedzi. Uwielbiam tutaj, siedmioletnią wówczas, Malonn Lévana’e, która gra rezolutną i przeuroczą siostrę głównej bohaterki.
Dzień trzeci
„W kręgu zła" (1970), reż. Jean-Pierre Melville – Podobno najlepszy film Mellville’a. Z czterech, które widziałem zdecydowanie jest to tytuł słuszny. Poziom niewymówionej nigdy lojalności spowodował, że serce mnie bolało na finale. Scena napadu wykręciła ze mnie siódme poty ze stresu. Ostatnio czułem się podobnie na seansie „Serpico" de Palmy, na scenie w klubie bilardowym.
POLAK UKRADŁ TRUMNĘ Z CIAŁEM CHAPLINA [ZDJĘCIA]
POLAK UKRADŁ TRUMNĘ Z CIAŁEM CHAPLINA [ZDJĘCIA]
Sir Charles Spencer Chaplin Senior zmarł 25 grudnia, w 1977 roku, w wieku 88 lat. Pochowany został w szwajcarskiej wiosce Corsier-sur-Vevey. Trzy miesiące później, 2 marca dwóch mechaników samochodowych (24-letni Roman Wardas z Polski i 38-letni Bułgar Gantscho Ganev) postanowili wykopać trumnę z ciałem aktora i zakopać ją w innym miejscu. Zażądali 600 000 $ okupu za wskazanie miejsca, gdzie ją ukryli.
Dopóki wspomniana wyżej dwójka nie zażądała okupu, opinia publiczna tworzyła różne teorie spiskowe na temat tego co faktycznie zaszło. Na przykład podejrzewano atak na podłożu antysemickim. Spekulacje dotyczące rzekomego żydowskiego pochodzenia Chaplina, doprowadziło do podejrzeń o to, że znaleźli się ludzie, którym nie odpowiadało to, że taki człowiek został pochowany na cmentarzu chrześcijańskim. Na drugim biegunie znajdowali się ludzie wyznający teorię jakoby fani aktora-reżysera chcieli spełnić jego marzenie o tym by być pochowanym w Anglii, z której pochodził Chaplin.
Okazało się, że panowie-szantażyści potrzebowali podreperować swój budżet wskutek problemów finansowych. Jak później zeznawał Wardas, zainspirowani zostali podobnym wydarzeniem we Włoszech. Oona Chaplin, wdowa po Charliem, po otrzymaniu telefonu z żądaniem okupu, natychmiast odmówiła, mówiąc że jej mąż uznałby takie ultimatum za niedorzeczne. W odpowiedzi oprawcy zaczęli grozić jej dzieciom. Ostatecznie Polak i Bułgar zostali schwytani, dzięki czujnej obserwacji każdej z budek telefonicznych w miasteczku.
Przestępcy mieli spory problem z lokalizacją miejsca, gdzie dokładnie zakopali trumnę. Ostatecznie udało im się ją znaleźć około półtora kilometra od rezydencji Chaplinów. Trumna ostatecznie wróciła nieuszkodzona do swojego pierwotnego miejsca na cmentarz w Corsier-sur-Vevey. Aby dodatkowo zabezpieczyć ją przed ewentualną powtórką z tej tej smutnej farsy, zalano ją betonem.
Wardas, jako mózg operacji, został skazany na cztery i pół roku ciężkiej pracy.
Ganev został skazany na 18 miesięcy w zawieszeniu.
Little Rascals - slapstick w wydaniu dziecięcym
Little Rascals - slapstick w wydaniu dziecięcym
Dla wielu dzieciaków dzisiejszy dzień był pierwszym dniem w szkole.
Z tej okazji chciałbym Wam przypomnieć o serialu, o którym kiedyś już na Klatkach pisałem. Mianowicie o „Our gang" znany również pod tytułem „Little Rascals".
W 1922 roku Hal Roach ze swojej wytwórni wypuścił pierwszy film pt. „Our gang". Zapoczątkował on serię krótkich metraży, które przetrwały przełom dźwiękowy, a później przekształciły się w serial telewizyjny. Powstało również kilka pełnometrażowych filmów inspirowanych LR (kojarzycie „Klan urwisów" z '94?).
Serial wyróżniał się nie tylko tym, że w głównej roli obsadzono dzieci. To pierwsza produkcja filmowa, w której kolor skóry bohaterów kompletnie nie miał znaczenia dla fabuły. Jak wspominał po latach Ernest Morrison (grał w latach '22-'24 afroamerykańskiego chłopca o imieniu Sammy Sunshine <3): "Jeśli chodziło o rasę, Hal Roach nie rozrózniał kolorów". Każdy z bohaterów pochodził z nizin społecznych i obśmiewanie bogatszej klasy było jednym z głównych tematów komizmu serii. Co więcej McGowan, który reżyserował większość filmów z serii do '33 roku, pozwalał aktorom dziecięcym na improwizacje i z rzadka ich partie dialogowe trzymały się skryptu (a pisał je m.in. Frank Capra).
Żadne słowa nie opiszą jak wielką miłością darzę tę serię. Pamiętam odcinek (już z ery dźwiękowej), w którym Alfalfa, który miał wiecznie "niedokładnie" ulizane brylantyną włosy, zjadł z jakiegoś powodu kawałek mydła. Żeby pozbyć się tego smaku wypił na raz cały dzbanek wody z kwiatków. Wywołany chwilę później w szkole do odpowiedzi nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku, gdyż ilekroć otwierał buzię wypuszczał z niej mydlaną bańkę.
Odcinek, który tutaj zamieszczam jest jednym z pierwszych nakręconych jeszcze w erze kina niemego. Ale zachęcam gorąco do zapoznania się z chociaż kilkoma dźwiękowymi.
„Małe dranie" na pewno jeszcze tu wrócą
Leni Riefenstahl - mistrzyni dokumentu w służbie reżimowi
Leni Riefenstahl - mistrzyni dokumentu w służbie reżimowi
117. urodziny obchodziłaby dzisiaj Leni Riefenstahl. Jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii filmu.
Fotografka, ale przede wszystkim "nadworna" reżyserka propagandowych filmów nazistowskich, w tym bodaj najsłynniejszego w tym gatunku, czyli „Triumfu woli" z 1935 roku.
Za polską Wikipedią:
"W październiku 2002, gdy Riefenstahl miała już 100 lat, niemieckie władze zdecydowały się umorzyć sprawę wytoczoną jej przez użytych przez nią w filmie Tiefland (Niziny) cygańskich więźniów obozów koncentracyjnych w jej filmie. Riefenstahl długo utrzymywała, że Cyganie występujący w filmie przeżyli wojnę, ale grupa Cyganów oznajmiła, że Riefenstahl wykorzystała ich do filmu i posłała ich z powrotem do obozu, gdy przestała ich potrzebować. Jako powód umorzenia sprawy władze niemieckie podały zaawansowany wiek Riefenstahl."
Zmarła rok później z przyczyn naturalnych.
Trzy lata temu miałem okazję zobaczyć „Triumfu woli" w Kinie Kosmos. Pierwsza połowa filmu jest apologią siły niemieckiego państwa III Rzeszy, którą symbolizowały piękne ujęcia nagich męskich torsów. Do dzisiaj pamiętam komentarz jednego z widzów po seansie (cytat z pamięci): „męska muskulatura pokazywana jest tam tak często, że można by ten film zakwalifikować jako film LGBT".
Jeśli w pierwszej połowie filmowa immersja ma bardzo wysoki poziom, tak później wieje nudą. Druga połowa filmu to marsze wojska, przeplatane z wypowiedziami podczas kolejnych dni zjazdów partii NSDAP. Idą, gadają, idą, gadają. Byłem na zmianę znudzony, w sekwencjach "wojskowych", i przerażony, kiedy słuchałem wypowiedzi np. Goebbelsa (chociaż nawet i to z czasem zmieniło się w nużącą irytację).
Ktoś z Was miał okazję widzieć coś tej reżyserki?
„Inaczej niż inni" (1920), reż. Richard Oswald
„Inaczej niż inni" (1920), reż. Richard Oswald
„Inaczej niż inni" z 1919 roku Richarda Oswalda to pierwszy w historii kina film tak otwarcie opowiadający się po stronie homoseksualizmu.
Punktem wyjściowym jest homofobiczny paragraf 175 w Cesarstwie Niemieckim z 1871 roku, który skazywał mężczyzn na dwa lata więzienia za stosunku seksualne z osobami tej samej płci. Jego brzmienie stawiało gejowski seks na równi z zoofilią [za polską Wikipedią]: "Przeciwny naturze nierząd, do którego dochodzi pomiędzy osobami płci męskiej albo między człowiekiem i zwierzęciem, jest karany więzieniem, z możliwością utraty praw obywatelskich". Paragraf ostatecznie usunięto w 1990 roku.
Film Oswalda to historia uczucia muzyka Paula Körnera (znany z „Casablanki" aktor Conrad Veidt), do skrzypka a zarazem ucznia Paula, Kurta Siversa. Kiedy Franz, znajomy Paula z przeszłości, dowiaduje się o relacji łączącej tych dwojga, zaczyna szantażować Paula. Jedną z ostatnich scen w filmie jest rozprawa sądowa, w której oskarżonymi są Franz i Paul. Franz dostaje wyrok trzech lat więzienia za szantażowanie, Paul natomiast "tylko" tydzień, za nieprzestrzeganie paragrafu 175. Ten tydzień niszczy mu karierę i w efekcie Paul popełnia samobójstwo.
Film zaskakuje swoją postępowością. Zajrzyjcie do plansz tekstowych. Film, który powstał pod koniec lat '20 ubiegłego wieku promował bardzo, jak na tamte czasy postępowe idee na temat orientacji seksualnej i płciowej. Tak bardzo postępowe, że w momencie premiery wywołał ogromny skandal, nie tylko w II Rzeszy, ale i w Europie. Do 1920 roku spalono większość kopii tego filmu. Co ciekawe paragraf 175 stosowano dość wybiórczo. Sam temat homoseksualizmu często był tematem omawianym na uniwersytetach (co możemy zobaczyć w filmie), a egzekwowanie prawa w zasadzie nie dotyczyło lesbijek. Powstała wtedy książka o lesbijkach w Berlinie, prężnie działała również lesbijska prasa.
Warto nadmienić, że barierą, którą wtedy twórcy nie byli jak widać w filmie przeskoczyć to pokazanie gejowskiego pocałunku. Co więcej według ostatniej zamieszczonej przeze mnie planszy wynika, że „małżeństwa nie leżą w naturze homoseksualistów" (w Paulu zakochana była Elsa, jego wielbicielka, siostra Kurta). Trudno mi teraz napisać, czy wynika to z wierzeń twórców filmu, czy ich autocenzorskich zapędów. Jednak fakt ten bardzo rzuca się w oczy.
Pod koniec wspomniana dydaktyczna rola filmu wysuwa się na czoło. Szczególnie podczas sceny wykładu na uczelni, kiedy zamienia się w pokaz zdjęć, przeplatanych planszami tekstowymi. To sprawia, że pod kątem filmowym jest to pozycja dość trudna w odbiorze. Dodatkowo sprawy nie ułatwia fakt, że to co możemy oglądać, to zaledwie część filmu, którą udało się odzyskać i odrestaurować w 2004 roku. Jednak jest to pozycja nad wyraz ciekawa, którą polecam wszystkim obejrzeć. Dobrze punktuje bezsilność instytucji reprezentującej chore prawo, wobec tragedii jednostki, które nie wpisuje się z społeczno-statystyczną normatywność. A nade wszystko pokazuje, że homoseksualizm nie jest żadnym wynaturzeniem, ale dziełem samej natury i takie osoby również mają prawo do szacunku.
Wydarzenia w Białymstoku pokazały jak wiele jest do zrobienia w kwestii społecznej świadomości w kwestiach tożsamości płciowej czy orientacji seksualnej. Przeraża mnie szerząca się nienawiść. Jednocześnie w całej swojej naiwność wierzę, że będzie jeszcze lepiej i zapanuje pełny szacunek 🏳️🌈 <3 🏳️🌈
<3 🏳️🌈
<3 🏳️🌈
<3 🏳️🌈
<3 🏳️🌈
<3 🏳️🌈
<3