Recenzja trylogii Ocean's, reż. Steven Soderbergh (2001-2007)
Trylogia Ocean's, reż. Steven Soderbergh (2001-2007)
Miałem ostatnio przyjemność powtórzyć sobie "wodną" (Ocean -> woda, badum ts) trylogię Soderbergha. Jedna z niewielu serii, która trzyma równy poziom od początku do końca. Idealne połączenie fantastyki, humoru i dawkowania napięcia.
Heist movie to jeden z moich ulubionych podgatunków filmowych. Taki "Hudson Hawke", na przykład, kocham całym sercem i nigdy nie zrozumiem tych wszystkich Złotych Malin, które zebrał.
Ale wróćmy do trylogii pana Steve'a. Osią pierwszej części jest "walka" o uczucie kobiety. A jeśli jedną stroną konfliktu jest włamywacz a drugą multimiliarder to efektem jest mierzenie sobie fiutków. Tak na marginesie Roberts to jednak aktorsko zdolna bestia.
W drugiej odsłonie bohaterowie mentalnie upadli jeszcze niżej. Odstawili linijki przechodząc do piaskownicy. Role się odwracają, ofiara się mści. Dochodzi do tego pewien szczwany lis o twarzy Vincenta Cassela, z siwym włosem na głowie, który cierpi na syndrom Piotrusia Pana. No i jest zafascynowana złodziejskim fachem pani prokurator Zeta-Jones, która zawsze i wszędzie jest ULTRA.
W "Ocean's Thirteen" przeciwnikiem jest kawał chuja. Niebotyczne ego i nieczyste zagrywki to znaki rozpoznawcze kasiastego Willy'ego Banka (ktoś tu widzę też potrafi w suchary). Powraca motyw mentalnych linijek, które przy każdej sposobności wyciągają i przystawiają sobie do rozporków. Jest i piaskownica Las Vegas. Zabrakło tylko miejsca na rozbudowane postaci kobiece i mielibyśmy idealny miks. Jak widać wszystkiego mieć nie można.
I nawet jeśli w ostatniej części seria obniża nieznacznie loty to i tak jest to świetna zabawa. Pitt i Clooney wypracowali między sobą taka niezwykła chemię, że z radością ujrzałbym ich znowu na ekranie. Pełen luz. Damon w roli naturszczyka z mlekiem pod nosem, to rola leżąca, gdzieś na drugim biegunie tego co zaprezentował w równolegle kręconej trylogii Bourne'a. Trochę brakuje mi Matta z tamtych lat. Jego może nie rewelacyjnego i powalającego na kolana aktorstwa, ale tego gwarantu solidnej, aktorskiej roboty, która często potrafiła uratować cały film.
Bracia Malloy (szczypior Affleck z wąsem! <3) to niekończąca się seria bratobójczych złośliwości, walk, które o dziwo, nie przestają śmieszyć do końca.
Kluczowym elementem dla wszystkich części są elementy fantastyki. To momenty, w których normalnie człowiek robi klasycznego "facepalma". Jeśli jednak całość trzyma się w ryzach pewnej umowności świata przedstawionego, bez specjalnych szarży w jedną czy w drugą stronę, to kupujemy to bez gadania. Mamy więc potężny reaktor plazmy w uniwersyteckim laboratorium, płytkę tworząca hologram złotego jaja Faberge i wreszcie kombajn wiercący na kilkumetrowej średnicy obsługiwany przez JEDNĄ osobę. Takich nieprawdopodobnostek jest tutaj mnóstwo, mniejszych lub większych. Dzięki temu, że użyte świadomie miast drażnić cieszą i budzą w widzu małe, uśpione dziecko.
Osobny akapit należy się muzyce. Ścieżka dźwiękowa częściowo oddaje hołd epoce Sinatry, który zagrał w oryginale z 1960 czy Elvisa. Znalazł się tu również nieśmiertelny klasyk Debussy'ego "Claire de Lune". Z drugiej strony są tu takie przyjemne stosunkowo świeże nuty jak "LSD Partie" Rolanda Vincenta czy "Thé à la Menthe" La Caution. Za to oryginalne utwory z filmów skomponowane przez Davida Holmesa to jazzowe perełki. Ich rytmika z pogranicza jamu, bondowskich klimatów i funku tworzy jakby ich współczesną mieszankę (nu-orlean?). Natomiast ilekroć kiedy w sukurs przyszły montażowe zabawy Stephena Mirionego moją twarz rozjaśniał grymas mimowolnego uśmiechu. Pan, który odpowiada za "sklejenie" rewelacyjnego "Good night and good luck" Clooneya świetnie wyczuł klimat serii oddając jej nonszalancki, zawadiacki charakter.