logo festiwalu filmowego

4. Bytom Film Festival – wywiad z organizatorami

4. Bytom Film Festival – wywiad z organizatorami

logo festiwalu filmowego

Bytom Film Festival dobiegł końca. Mimo przeciwności losu organizatorzy stanęli na wysokości zadania i sprawili, że tegoroczna edycja zapadnie w pamięci gościom Festiwalu jako wartościowe filmowe spotkanie. O misji, którą chcą spełnić swoją inicjatywą, opowiadają koordynatorka do spraw artystycznych Katarzyna Panas oraz koordynator do spraw produkcji Michał Tyszkiewicz.

Pan Klatek: Co skłoniło was do skupienia się w trakcie Festiwalu na formie popularyzowania sztuki filmowej poprzez krytykę filmową?

Katarzyna Panas: W trakcie rocznej przerwy między pierwszą a drugą edycją zastanawialiśmy się nad tym, jaką tożsamość może przybrać nasze wydarzenie, co wyróżni je na polskiej mapie festiwali filmowych. Sami obracamy się w środowisku ludzi, którzy żyją kinem – duchowo i zawodowo; zajmują się pracą, o której zwykle się nie mówi, a wiedza przeciętnego widza zatrzymuje się na nazwisku reżysera. Stwierdziliśmy, że fajnie byłoby stworzyć wydarzenie, które koncentruje się właśnie na nich: dziennikarzach, krytykach, ale także dystrybutorach, plakacistach czy kiniarzach. Akcentowanie tego kursu rozpoczęliśmy od organizacji konkursów popularyzatorskich na najlepszych internetowych recenzentów i blogerów. Chcemy tym samym oddać hołd wszystkim piszącym o kinie (amatorom i profesjonalistom), za to, że starają się edukować, jednocześnie propagując w sieci dialog o kinie. W tym roku mija trzeci nabór konkursowy w kategorii popularyzatorskiej i muszę przyznać, że jakość nadesłanych prac jest zdecydowanie lepsza. Uważam, że dzięki (między innymi) aktywności na tym polu kultura filmowa naszego społeczeństwa wzrasta, tak samo jak nawyk chodzenia do kina, czy korzystania z legalnych źródeł podczas oglądania filmów. Z zaciekawieniem obserwujemy kategorię wideorecenzji. Jeszcze rok temu musieliśmy odwołać ten konkurs, bo przyszły tylko dwa zgłoszenia, lecz podczas tej edycji przyszło ich kilkanaście. Widać, że autorzy mają już odwagę sięgnąć po to medium, jednak wciąż się go uczą, eksperymentują z różnymi skutkami. Z jednej strony forma audiowizualna wymaga dużej kreatywności, aby udźwignąć swoją wielowymiarowość obrazu i dźwięku, a z drugiej strony również dużej dyscypliny, by przekaz “nie rozpadł się” w trakcie realizacji.

Michał Tyszkiewicz: W przyszłości zależałoby mi np. na konkursie plakatów czy klubów filmowych. Marzy mi się, żeby BFF stał się spotkaniem blogerów, twórców portali streamingowych, itd. Na razie są to tylko strzępy pomysłów. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy.

Pan Klatek: Czy na co dzień też zajmujecie się czymś związanym z filmem?

Kasia: Troje z naszej ośmioosobowej ekipy studiuje kierunki filmoznawcze i produkcję filmową w Krakowie, Łodzi i Katowicach. Reszta zawodowo jest na innej orbicie, ale jakoś naturalnie grupą dopasowaliśmy się w strukturę organizacyjną festiwalu. Mamy informatyków-cudotwórców, którzy przebranżowili się na specjalistów od kopii filmowych (Jarek, kochamy Cię) i festiwalowej strony (Wojtek), Madzię – doradcę filozoficznego, polonistę Michała, wiedzącego, jak rozmawiać i pisać z prasą oraz Sabinę i Dominika, czyli speców od marketingu. Mieliśmy jeszcze filmoznawcę Rafała, który na ten rok uciekł do Stanów.

Michał: Super rzecz podczas tej edycji festiwalu to duża ilość praktykantów z produkcji filmowej z Katowic. Bardzo to przyspiesza naszą pracę, ponieważ możemy się szybko porozumieć, będąc niejako w tym samym środowisku. Jednocześnie chciałbym docenić wolontariuszy, którzy przyszli do nas z bezinteresowną chęcią pomocy.

Pan Klatek: Wróćmy do źródeł. Jaka jest historia festiwalu? Co okazało się inspiracją? Jak trudne były początki? No i co stało się po pierwszej edycji? Z czego wynikła roczna przerwa między pierwszą a drugą edycją?

Kasia: Pomysł wielokrotnie ewoluował. Jednocześnie urodziła się w nas naturalna potrzeba zbadania tego, co jest związane z filmem w naszym otoczeniu, czyli w Bytomiu. Cierpieliśmy na niedosyt filmowych wydarzeń i seansów w mieście. Pierwsza edycja była poświęcona tylko lokalnym twórcom (Mieczysławowi Szemalikowskiemu, Leszkowi Staroniowi, Andrzejowi Klamtowi), pokazywaliśmy wtedy filmy kręcone w Bytomiu (“Autobus odjeżdża 6.20”). Udało nam się zaprosić Lecha Majewskiego z prapremierą  „Onirici – Psiego Pola”! Oprócz tego wystartowaliśmy z konkursem krótkich metraży – była to intryga, mająca zwabić młodych filmowców do Bytomia, rozkochać ich w mieście oraz zachęcić do pozostania w mieście i realizowania tutaj filmów.

Michał miał wówczas 17 lat, zajmował się naszymi sponsorami. Musiał ich prosić, żeby nie dzwonili o niektórych porach, bo np. był na lekcjach matematyki. Organizacja festiwalu już wtedy była przyjemnością – wciąż spotykamy się z ogromną serdecznością lokalnych władz, partnerów, instytucji.

Jeśli chodzi o roczną przerwę, to wynikała ona z trudnego dla nas okresu. Ja zaczęłam studiować jednocześnie zarządzanie kulturą i filmoznawstwo, Michał przygotowywał się do matury, odeszła od nas Ola, która także była trzonem wydarzenia. Rok przerwy dobrze nam zrobił, bo zaczęliśmy szerzej myśleć o Festiwalu i wróciliśmy z nową formułą.

Michał: Przede wszystkim brakowało nam rąk do pracy, bo na początku robiliśmy festiwal tylko w piątkę. A teraz każdy ma umiejętności, które są nierozłącznym elementem struktury logistycznej festiwalu. Dlatego ciągle zastanawiam się, jakim cudem pierwsza edycja wypaliła w tak wąskim gronie.

Pan Klatek: a edycja też to najszczęśliwszych nie należy. Problemem małych festiwali zawsze będą pieniądze. Nie inaczej jest w tym roku. Na konferencji powiedzieliście, że obcięto wam dotacje z Ministerstwa, co zmusiło was do zorganizowania internetowej zbiórki, aby dopiąć galę zamknięcia festiwalu w formie, jaka wam się wymarzyła. Jak to rzutuje na organizację pracy i ewentualną przyszłość wydarzenia?

Kasia: Najbardziej zaskoczył nas brak finansowania ze strony województwa i PISF-u, bowiem ich programy mają wspierać inicjatywy ważne dla regionu, a taką niewątpliwie jesteśmy. Nasza bytomska tożsamość z pierwszej edycji rozszerzyła się na śląską, której filmową esencją jest oczywiście Kazimierz Kutz, którego retrospektywę mieliśmy w tegorocznym programie. Oprócz tego charakter popularyzatorski dotyczy również dydaktycznego wymiaru Festiwalu – chcemy zachęcać do zapoznawania się z klasykami kina, przygotowujemy prelekcje przed seansami, warsztaty. Staramy się nie tworzyć zamkniętej bańki awangardowych tytułów. Nie mamy także bariery finansowej – wszystkie nasze wydarzenia są bezpłatne. Żeby móc realizować te cele, potrzebujemy wsparcia z zewnątrz. Wierzymy, że jesteśmy ważni zarówno dla mieszkańców Bytomia czy Śląska, jak i dla kinomanów, co pokazuje rosnąca z roku na rok frekwencja. Co prawda w tym roku poradziliśmy sobie z tym brakiem, jednak kosztem dużego stresu i wielu nieprzespanych nocy. Chcieliśmy jednak, aby było jeszcze lepiej, stąd pomysł organizacji zrzutki.

Michał: Moim zdaniem to nie jest kwestia bezduszności instytucji filmowych w Polsce (składaliśmy jeszcze wnioski do Ministerstwa Dziedzictwa Narodowego, Narodowego Centrum Kultury). Może to wynika z trudnego roku dla wydarzeń kulturalnych w kraju (np. pierwszy w historii brak dofinansowania Kina na Granicy)? Może podaliśmy do wniosków niewystarczającą ilość informacji, może jesteśmy za mało rozpoznawalni? Trudno mi powiedzieć z czego to wynika, ale myślę, że prawda leży pośrodku.

Pan Klatek: Jakie są wasze plany i marzenia związane z BFF? Ciągle będziecie rozwijać kierunek popularyzatorski? Jakieś nowe sekcje w planach?

Kasia: Na pewno będziemy rozwijać kierunek popularyzatorski. Moim wielkim marzeniem jest stworzenie okazji do spotykania się organizatorów festiwali filmowych, wymiany know-how, integracji środowiska, szkoleń. Potrzeba organizacji takiej inicjatywy była nawet poruszana na Konferencji Festiwali Filmowych w Polsce w listopadzie zeszłego roku. Chcemy także od przyszłego roku ruszyć z konkursem na najlepszy plakat filmowy (profesjonalny i amatorski). Ogólnie temat plakatów filmowych jest bardzo inspirujący, szczególnie, że jak to w internecie mówią – Polską Szkołę Plakatu zastąpiła Polska Szkoda Plakatu… Dialog na ten temat jest kontrowersyjny i potrzebny.

Michał: Dla mnie najważniejsze jest to, żeby spotkać się za rok w tym samym miejscu przy okazji następnej edycji; żeby zaktywizować jeszcze większą ilość praktykantów i wolontariuszy. Mam nadzieję, że uda się zorganizować wystawę w Kronice. Przede wszystkim marzy mi się jednak ten sam trzon organizacyjny festiwalu.

Tekst pierwotnie został opublikowany na Reflektor. Rozświetlamy kulturę.

logo festiwalu filmowego

4. Bytom Film Festival już w najbliższy weekend!

4. Bytom Film Festival już w najbliższy weekend!

logo festiwalu filmowego

Mimo że od dobrych kilku lat nie mieszkam w Bytomiu, to miasto zawsze będzie zajmowało specjalne miejsce w moim sercu. Uwielbiałem poznawać jego historię, chodząc ulicami wśród rozpadających się kamienic, licząc w duchu, że ktoś przywróci im dawną świetność. Równolegle rozwijała się moja miłość do kina. Słuchałem opowieści ojca o kinie Jutrzenka w rodzinnej dzielnicy Szombierki. Miał szczęście obejrzeć tam, między innymi, zapomnianych dziś „Dzieci Sancheza” czy „Łowcę jeleni”. Pamiętam swoje seanse w Kinoteatrze Bałtyk oraz swój pierwszy ever seans w życiu, jakim był pokaz „Króla lwa” w kinie Gloria. Serce do dzisiaj się kraje na myśl o tym, jak blisko było do wskrzeszenia tego miejsca.

Kiedy dowiedziałem się, że Bytom będzie miał własny festiwal filmowy, byłem zaintrygowany. Niestety dotychczas nie było mi dane zagościć na żadnej edycji. Tym bardziej cieszę się, że będę mógł pojawić się na 4. FPF Bytom Film Festival, przerywając tym samym moją dotychczasową, wstydliwą absencję.

A tegoroczna edycja nie bez kozery zapowiadana jest jako najlepsza ze wszystkich. Organizatorzy nie tylko nie zbaczają z obranego przed laty kursu – co więcej – nabierają wiatru w żagle, udoskonalając sprawdzoną formułę. Konsekwentnie, świadomie łączą miejsca pokazu z charakterem dzieła, wzmacniając tym samym jego przekaz. Tak było już dwa lata temu w przypadku seansu „Ziemi obiecanej” na dziedzińcu Sądu Rejonowego. W tym roku zobaczymy w tym samym miejscu „Over the limit” Marty Prus. Film, który ma ponoć szansę na nominację do Oscara, jednocześnie może przejść  w naszym kraju bez echa… Historia skomplikowanej relacji gimnastyczki z jej trenerkami z pewnością zasługuje jednak na uwagę, a budynek Sądu będzie sprzyjał chłodnej ocenie filmu.

Opera Śląska w tym roku również zostanie wykorzystana jako miejsce pokazu specjalnego. I to nie byle jakiego  – zobaczymy tam „Halkę” z roku 1929 w reżyserii Konstantego Meglickiego na podstawie opery Stanisława Moniuszki. Filmowi zostanie nadany współczesny sznyt, dzięki ambientowej muzyce na żywo autorstwa Łukasza „Kixnare’a” Muszyńskiego, ze stajni U Know Me Records. Budynek Opery Śląskiej, ekranizacja opery Moniuszki, melancholijne elektroniczne nuty  – brzmi intrygująco, prawda?

Jako twórcy Festiwalu popularyzującego sztukę filmową organizatorzy poszli w tym roku o krok dalej i postanowili przybliżyć nam sylwetki słynnych krytyków. Pierwszym z nich jest Roger Ebert, jeden z najsłynniejszych znawców kina na świecie, a jednocześnie człowiek, który przez wielu określany był po prostu jako „fajny gość”. Jego sylwetkę przybliży nam film „Po prostu życie” w reżyserii Steve’a Jamesa. Prelekcję do filmu poprowadzi  Michał Oleszczyk, jeden z najpoczytniejszych krytyków filmowych w Polsce i jedyny, jak dotąd, krytyk publikujący na stronie rogerebert.com.

Kolejną postacią, z którą będziemy mieli szansę się zapoznać jest osobowość stawiana obecnie w panteonie polskiej krytyki filmowej  – Zygmunt Kałużyński. W czasach kiedy aktywnie działał, czy to w programach telewizyjnych czy w prasie, wzbudzał mnóstwo kontrowersji. Bywał niezrozumiany, proszono go nawet o zaprzestanie swojej działalności. O jego życiu będzie można posłuchać w trakcie prelekcji Michała Oleszczyka przed filmem „Pół życia w ciemnościach”, w którym Tomasz Raczek, wieloletni współpracownik (współautor serii książek „Perły z lamusa” i współprowadzący program w TVP pt. „Poławiacze pereł”) rozmawia z Kałużyńskim o jego pasji do kina.

Co jeszcze? Retrospektywa jedynego, żyjącego przedstawiciela Polskiej Szkoły Filmowej – Kazimierza Kutza, warsztaty o nowych mediach redaktora naczelnego pisma EKRANy – Miłosza Stelmacha oraz warsztaty Michała Oleszczyka z języka dokumentu i pokaz specjalny „Twojego Vincenta”, połączonego ze spotkaniem z reżyserką jedynej na świecie pełnometrażowej animacji malarskiej.Ponadto, podobnie jak rok temu, mamy trzy filmowe sekcje konkursowe: animacja/eksperyment, fabuła i dokument, oraz dwie kategorie wyłaniające najlepszą recenzję: w formie pisanej i audiowizualnej. Oprócz statuetki Lwa, który widnieje w logo Festiwalu, uczestnicy będę mogli powalczyć o nagrody pieniężne, a w przypadku najlepszego dokumentu i fabuły o voucher na sprzęt filmowy.

Uhh. Będzie się działo! Statek o nazwie Bytom Film Festival znowu wypływa z portu. Już w czwartek! Obrali znany sobie kurs. Nie osiadając na laurach, eksperymentują z nowymi sekcjami i nowymi lokacjami. Szkoda tylko, że takim oddolnym inicjatywom, zrodzonym z młodzieńczej pasji do kina, przeszkadzają szturmowe fale. Brak wsparcia ze strony Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej czy Marszałka Województwa Śląskiego  zmusił bowiem organizatorów do zorganizowania internetowej zbiórki pieniędzy na domknięcie wymarzonej gali zamknięcia… Pozostaje trzymać kciuki za pomyślne dobicie do portu! Do zobaczenia w Bytomiu!

Korekta: Marta Rosół

Tekst pierwotnie został opublikowany na Reflektor. Rozświetlamy kulturę.

danuta holacka w wiadomościach TVP

Moja historia. Mój kryzys. Moja spowiedź.

Moja historia. Mój kryzys. Moja spowiedź.

danuta holacka w wiadomościach TVPMiłością do kina zaraził mnie mój ojciec. On pierwszy zaczął zwracać moją uwagę na niuanse ukryte w scenach bez dialogów. Jego opowieści na temat seansów w nieistniejącym już dzisiaj osiedlowym kinie „Jutrzenka” słuchałem z wypiekami na twarzy. Z czasem przyszedł czas, kiedy mój gust filmowy zaczął się krystalizować. Paradoksem jest, że ojciec zaszczepił we mnie jednocześnie niechęć do zamykania się na jedną estetykę. I chociaż nigdy nie będę należał do fandomu „Gwiezdnych wojen" , to już kilkakrotnie poległem w rozmowie z nim, kiedy próbowałem go przekonać do filmów z trykociarzami czy anime. Do dzisiaj pamiętam, jak nie potrafił zrozumieć, czemu dziadkowi podobał się film „Marsjanie atakują" „Łowca jeleni"! To jest prawdziwe kino!” - grzmiał. Minęły lata, kiedy wreszcie zrozumiałem bezcelowość takich zestawień. Bez względu na to, jak różnimy się teraz w pojmowaniu kina, mam pewność, że on pierwszy zaczął mnie na nie uwrażliwiać. Dzięki niemu poznałem Chaplina, braci Marx, Pythonów czy Nielsena którzy mieli niebotyczny wpływ na moje poczucie humoru.
Po maturze, w trakcie swoich najdłuższych wakacji (i właściwie rzecz biorąc, ostatnich, bo za każdymi kolejnymi ciągnął się smród zbliżającej się „kampanii wrześniowej”), zobaczyłem całą filmografię Lyncha. Do dzisiaj pamiętam, jak mama zachwycała się obejrzanymi po latach odcinkami „Miasteczka Twin Peaks" i jaką sieczkę w głowie zrobiła mi „Zagubiona autostrada". (zdradzę Wam w sekrecie, że moim osobistym top of the top jest „Głowa do wycierania". Nic już tego raczej nie zmieni, choć nie widziałem jeszcze trzeciego sezonu TP). Lynch to kolejna osoba, której zawdzięczam swoją kinofilię.
Mimo tego wszystkiego poszedłem na studia inżynierskie. Bardzo bałem się z miłości do kina uczynić sposób na życie, a wtedy znałem siebie na tyle, by móc stwierdzić, że bardzo szybko się nudzę i irytuje mnie, kiedy coś przestaje być przyjemnością, a stanie się obowiązkiem (brzmi jak dorosłe życie, huh?). Nie chcąc niszczyć tego uczucia, przezornie poszedłem na studia mechaniczno-górnicze.
Czy żałuję?
Są takie chwile, kiedy żałuję, że omija mnie wiedza, którą filmoznawcy i kulturoznawcy przyswajają na studiach i nawet gdy próbuję dokształcić się sam czuję, że brakuje mi jej omówienia, wpisania w kontekst, osadzenia. Chwilę potem znów nachodzi mnie refleksja o nierozwiązywalnym konflikcie pasja vs mamona. I tak krążę od jednego narożnika do drugiego, boksując się z własnymi myślami.
Z moim brakiem wykształcenia w kierunku filmoznawczym wiążą się odwieczne kompleksy. Jakoś na drugim roku studiów znajoma, która studiowała kulturoznawstwo na UŚ, usilnie mnie namawiała, żebym poszedł na te studia, bo mam wiedzę większą niż przeciętny student z jej roku (będę szczery i przyznam, rzuciłem ledwie paroma tytułami filmów z Chaplinem i rozpoznałem „Podróż na Księżyc" Mélièsa, jako pierwszy film sci-fi. No naprawdę, łeb jak sklep ). Sporo ludzi też wspomina, że zwracałem zawsze uwagę na detale, które im umykają. To mnie ośmieliło i zacząłem udzielać się na dyskusjach w Klub Filmowy Ambasada. Moje „udzielanie się” ograniczało się głównie do słuchania mądrzejszych od siebie, jako że spora część klubowiczów (tak jak i teraz zresztą) to studenci/absolwenci kierunków filmoznawczych/antropologicznych/kulturoznawczych. Było to szalenie inspirujące doświadczenie. Filmowa burza mózgów. Z czasem stwierdziłem, że dyskusja o filmie powinna być nieodłączną częścią seansu.
Ciągle jednak czegoś mi brakowało. Przestała mi wystarczać wymiana myśli z najbliższymi czy w wąskim gronie Ambasady. Idąc na przekór powszechnej tendencji do zamykania się w bańkach informacyjnych, postanowiłem założyć stronę na Facebooku. Nazwa Klatki na oczach już od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie zupełnie bez związku z tym pomysłem i czułem, że muszę ją zgarnąć dla siebie, bo jest całkiem zgrabna (jak się później okazało, byli i przeciwnicy ). Po miesiącach przekładania założenia fanpage’a, zacząłem prokrastynację ogłoszenia, że ma zaistnieć i publikowałem posty inaugurujące jego założenie. Trwało to chyba z tydzień i było zabawne. Zero polubień, ale były i zdjęcia, i opis, i pierwszy post nawet… . Wszystko było ukulane.
Wchodziłem na profil raz po raz w nadziei, że ktoś, jakimś cudem „odkryje” Klatki dla świata za mnie i wyręczy mnie w tym niezręcznym zadaniu, jaka jest reklama samego siebie. Byłem człowiekiem znikąd. Inżynierem górnictwa po trzech urlopach dziekańskich, który wiedział, czym jest diegeza. Ale czy to dawało mi prawo do mądrzenia się o filmach? Do dzisiaj mam z tym problem. Po drodze zdarzały się mniejsze lub większe kryzysy, ale dwa miesiące temu skurczybyk dopadł mnie na dobre i długo trzymał za gardło.
Zostałem zaproszony na prelekcję do zaprzyjaźnionego Klubu Filmowego FilmoHolic w charakterze prelegenta. Z jednej strony miałem poczucie, że to zadanie mógłby wykonać każdy. Wystarczyło przeczytać materiały podesłane przez Magdę (koordynatorkę FilmoHolika), opracować kilka minut wystąpienia i po sprawie. Tak jak czułem – prelekcja wyszła fatalnie. Światło raziło mnie w oczy i wydukałem 1/3 tego, co miałem do powiedzenia. Oczywiście to tylko moje zdanie. Doszły mnie co prawda słuchy, że było całkiem spoko, ale jestem zbyt uparty, żeby pozwolić się przekonać w tej kwestii.
Potem przyszła niemożebnie inspirująca dyskusja. I wtedy poczułem pełen luz. Dyskusje mogę prowadzić, ale do prelegenta pełną gębą to mi jeszcze brakuje. Po wszystkim opublikowałem post, który miał działać jako suplement do dyskusji. Palnąłem w nim głupstwo o „wyznawaniu płci”, mniejsza o to. Sam fakt, że coś takiego miało miejsce, otworzył mi oczy. Nie mogę wymagać od swoich czytelników, żeby za każdym razem weryfikowali informacje zawarte w moich tekstach. W zasadzie każdy mój artykuł poprzedzony był kilkudniowym, a w przypadku wpisów o Chaplinie, nawet ~tygodniowym riserczem. W tym przypadku popełniłem największą głupotę, bo opublikowałem tekst pod wpływem chwili i olałem korektę u Lubej. To się zemściło.
Zablokowało mnie. Odpowiedzialność za to, co się pisze, to spore brzemię, z którego niewiele osób zdaje sobie sprawę. W dobie fake newsów, plotek i informacyjnego bagna stwierdziłem, że nie mam zamiaru przykładać do tego ręki przez swoją niefrasobliwość.
Oprócz tego, każdą prośbę o opinię na temat jakiegokolwiek filmu traktowałem jako automatyczne zobowiązanie z mojej strony do podzielenia się z Wami tą opinią w dłuższym tekście. A czasu brak. No i standardowo pytałem siebie: „Ale jak to? Dlaczego ktoś chciałby znać moją opinię?”. I tak w kółko. Męczarnia. Gdyby wynaleziono wskaźnik asertywności w moim przypadku ten wskazywałby zero. Dołączając do tego wszystkiego ciągły brak pewności w kwestii swojej opinii i porównywania jej z tzw. „autorytetami”, daje to uczucie podobne do zamknięcia w kołowrotku (nie żebym wiedział, jak się czuje chomik zamknięty w kołowrotku. Powiedzmy sobie to jasno [CC email@peta.com]: NIE ZAMYKAŁEM NIGDY CHOMIKA W KOŁOWROTKU). Po miesiącu miałem w głowie listę zobowiązań, której niezrealizowanie skutkowało w mojej głowie masowym odpływem czytelników z Klatek.

No ale jednak jestem ! Dlaczego? Ponieważ chęć pisania o kinie jest silniejsza ode mnie. W trakcie pisania tego tekstu (który, nie ukrywam, ma działać jak autoterapia; co z tego wyjdzie — zobaczymy) „usłyszałem” głos rozsądku w głowie:

- Twoja historia, nie jest dziełem przypadku. Masz wszystko czego potrzeba, żeby pisać. Potrzeba ci tylko szlifów. Treningu.
To ja mu na to:
- Panie Rozsądek, weź się! Nie masz dostępu do moich kompleksów. Gdzie byłeś jak urosły do takich absurdalnych rozmiarów? Hę? Idź się baw w coaching gdzie indziej. Wal się pan!

Taka rozmowa. Tak że tego. Wróciłem.
Muszę przemodelować swój sposób pracy na tym ściernisku. San Francisco może nie będzie, ale będę walczyć. Nie mogę też obiecać, że nie będzie więcej przestojów w pisaniu, zaznaczę swoją obecność w miarę możliwości przynajmniej raz dziennie.

Bez obaw, nie zamienię Klatek w memisko. Chciałem się z Wami tym podzielić. Być może w jakiś sposób uporządkuje to bajzel w mojej głowie a Wy trochę bardziej będziecie wiedzieć co w niej się kotłuje.

PS1 Korekta: Kornelia Musiałowska , Patrycja Mucha z Filmowe odloty

PS2 Zdjęcie w tle wykonane za pomocą generatora https://pasek-tvp.pl/, ale autorem jest niezawodny Jarosław Dudycz.