Test projektora Epson EF-12
Test projektora Epson EF-12
źródło: epson.pl
Miałem niedawno przyjemność testować laserowy projektor Epson EF-12.
Dotychczas nie przeżyłem wielu seansów z użyciem projektorów, ucieszyłem się zatem na taką możliwość. To co podoba mi się najbardziej w tym sposobie wyświetlania filmów, to fakt, że jest to doświadczenie wypełniające lukę pomiędzy oglądaniem na ekranie monitora a seansem kinowym. Uchwycenie namiastki kina w domu było niesamowitym uczuciem.
Projektor, który używałem do testu od razu przykuł moją uwagę swoim retro wyglądem. Jego prosta, czarna budowa, przypomina trochę stare projektory szpulowe, ale bez samych szpul.
Nie przypominam sobie, żebym chociaż raz zajrzał do instrukcji obsługi. Sama „instalacja” była banalnie prosta i szybka. Uruchomienie i kalibracja urządzenia również nie przysporzyła większych problemów. Dużym ułatwieniem jest automatyczna trapezowa korekcja obrazu, szczególnie kiedy obraz nie będzie wyświetlany prostopadle na ścianę, ale tak jak u nas, stać będzie na stole i na wysuwanej nóżce, która pozwalała na podniesienie przedniej części projektora. Oczywiście istnieje możliwość ustalenia indywidualnej korekcji położenia narożników, ale w naszym przypadku nie była ona potrzebna. Zaskoczony byłem jednak tym jak blisko ściany musi być postawiony projektor. Urządzenie jest leciutkie (2,1 kg), więc stawienie i przenoszenie nie sprawiało problemów. Najbardziej uciążliwe w tym kontekście były kable zasilające i HDMI, plątające się pod nogami :D W każdym razie, tak bliskie ustawienie projektora w stosunku do ściany jest sporym ułatwienie, ponieważ można dzięki temu uniknąć kombinowania z montowaniem tego na półce po przeciwnej stronie ściany, na której mają być projekcje czy jeszcze gorzej, montowanie samej półki. Również w tej kwestii, dzięki niewielkiej wadze, projektor EPSON'a jest bezproblemowy.
Postanowiłem z okazji testu zorganizować rodzinny seans z bardzo młodą 2,5-letnią widzką. Obejrzeliśmy, więc kilka odcinków przepięknej i uroczej animacji Lucas the Spider oraz dwie animacje ze studia SE-MA-FOR, które znajdziecie na ninateka.pl. Pan Piórko i Rozbitka Edwarda Sturlisa. Ten drugi miał obłędnie piękne kolory, co widać świetnie na zdjęciach.
Po połączeniu projektora z moim kontem Google (możliwość połączenia z Chromecast) okazało się, że wśród dostępnych platform vod nie ma do Netfliksa. Jest HBO Go, Amazon Prime, ale tej najpopularniejszej na tym projektorze nie ma. Trochę uciążliwe było ciągłe podpinanie laptopa (dwa wejścia HDMI) do projektora, ale innej opcji nie było, bo nie można było nawet wyszukać tej aplikacji w Sklepie Google Play. To jedyny minus jaki dostrzegłem, który pewnie wynika z umów między producentem a platformami.
Podczas większości seansów towarzyszyły mi koty w kadrze jako wartość dodana do filmów. Tutaj na tle Gadających głów i Podwójnego życia Weroniki Kieślowskiego.
By maksymalnie zbliżyć tego typu doświadczenie do kinowego potrzebny by był odpowiedni zestaw głośników. Nie posiadając takowych byłem bardzo mile zaskoczony jak świetnie radzi sobie wbudowany w projektor głośnik marki Yamaha. Jak na takie maleństwo dźwięk wydobywający się z głośnika był przyjemnie przestrzenny i z głębokim basem.
Najważniejsza w tego typu projekcjach jest jakość obrazu. I tutaj również się nie zawiodłem. Obejrzałem na projektorze sporą część filmów Krzysztofa Kieślowskiego, krótkie animacje na Ninatece i sporą część komedii z Busterem Keatonem wydaną w boksie przez Lorber Films, kilka odcinków Przyjaciół i dwa filmy z tegorocznej edycji Festiwalu Nowe Horyzonty. Część z tych filmów miała jakość Blu Ray. Sam projektor jest przygotowany maksymalnie na jakość HD, ale nawet przy 4K dawał radę. Obejrzałem sporo filmów w wyższej jakości i mimo, że projektor nie ma konstrukcyjnie możliwości dociągnięcia jakości BD i tak zaskakująco świetnie dawał sobie radę, mimo paru momentów kiedy w kadrze pojawiało się niebo i pojawiały się charakterystyczne granice między odcieniami. Nie było to jednak uciążliwe i nie odbierało mi to przyjemności z seansu. Wysoka jakość obrazu jest wynikiem zastosowania technologii 3LCD, która (za stroną producenta):
zapewnia równie wysokie natężenie światła białego oraz barwnego, dzięki czemu obrazy są nawet trzykrotnie jaśniejsze niż w przypadku porównywalnych, jednoukładowych projektorów DLP⁵.
Pandemia i kolejne lockdowny sprawiły, że wielu z nas zatęskniło za seansami kinowymi. Projektor może być dobrym kompromisem, a wybór Epson EF-12 będzie super opcją.
Więcej informacji technicznych o projektorze TUTAJ
PS Pierwszy raz w życiu oglądałem film na suficie! Polecam gorąco. Niesamowity komfort, chociaż z początku jest to dość dziwne uczucie. Szczególnie przydatna opcja, kiedy to jedyna większa przestrzeń w mieszkaniu, mogąca nam posłużyć za miejsce do projekcji.
To nie „Mad Max” – recenzja filmu „Jason Bourne" (2016)
To nie „Mad Max” – recenzja filmu „Jason Bourne" (2016)
Darzę tę serię ogromnym sentymentem. Można powiedzieć, że ja i mój gust filmowy dojrzewaliśmy razem z trylogią („Dziedzictwo” pomijam. Świat Bourne’a bez Bourne’a się dla mnie nie liczy). Podczas moich najdłuższych w życiu, 4-miesięcznych wakacji, tuż po maturze odświeżyłem sobie całą serię. Pokochałem bezgranicznie „Ultimatum”, polubiłem bardzo „Tożsamość”, zaś „Krucjatę” potraktowałem jako syndrom „środkowej” części trylogii – leniwe filmidło, które musiało powstać; zapchajdziura między częścią pierwszą a trzecią. Jak te filmy wytrzymują próbę czasu? Całkiem nieźle. Trochę bardziej doceniłem drugą część, zauważyłem trochę niespójności w trzeciej, ale summa summarum to ciągle jedna z moich ulubionych filmowych serii w ogóle.
Najnowsza odsłona perypetii byłego agenta specjalnego cierpiącego na amnezję kuleje na kilku poziomach, ale to ciągle niezłe kino sensacyjne. Po fiasku operacji Treadstone, CIA, na czele Robertem Deweyem (Tommy Lee Jones) i z Heather Lee (Alicia Vikander) u boku, jako szefową działu cybernetyki, tworzy kolejną ewolucję poprzednich programów o nazwie Iron Hand. Ma on działać w oparciu o ideę inwigilacji totalnej przy pomocy znanego portalu społecznościowego (jawna aluzja do Facebooka), który ma na celu wczesne wykrywanie ruchów terrorystycznych na świecie. Pliki ze wszystkimi projektami CIA, w tym Iron Hand, wykrada znana z poprzednich części Nicki Parsons (Julia Stiles). Przy okazji odkrywa, że we wszystko zamieszany był ojciec tytułowego bohatera. Parsons odnajduje Bourne’a w Grecji, gdzie bierze on udział w nielegalnych walkach na pięści, zarabiając w ten sposób na życie. Parsons opowiada Jasonowi o swoim odkryciu, a ten znowu wyrusza w świat, by odkryć prawdę.
Film podąża znanym z poprzednich części schematem, z tą różnicą, że Tony Gilroy zdecydował się przesunąć ciężar fabularny na elementy, które dotychczas funkcjonowały na drugim planie. Mamy dwa równolegle prowadzone wątki: główny, nawiązujący do sytuacji geopolitycznej panującej na świecie i terroryzmu, a także konieczności poświęcenia wolności jednostki na rzecz bezpieczeństwa ludności. Poboczny dotyczy samego Bourne’ a, który stara się odkryć własne początki jako agenta specjalnego i to, jaką rolę pełnił we wszystkim jego ojciec. Oba zgrabnie i bezszwowo przeplatają się ze sobą, co zawsze było mocną stroną serii. To, co wywołuje zgrzyty, to sama postać Jasona Bourne’ a, ledwo nakreślona w scenariuszu.
Nie da się ukryć, że filarem wszystkich czterech filmów o Bournie jest Matt Damon. Seria zapewniła mu status supergwiazdy w Hollywood. Nie jest to przykład aktora, który swoją grę opierałby na brawurze i eksperymentach, jednak filmy z jego udziałem są gwarancją obcowania z filmem co najmniej dobrej jakości, a często stają się takimi, które określa się w pewnych kręgach jako kultowe (vide: „Buntownik z wyboru”).
W serii o Bournie widać (konieczny w tym wypadku) rozwój postaci w każdym kolejnym filmie, z czym Damon poradził sobie bardzo dobrze. W „Tożsamości” Bourne to zagubiony facet, który z przerażeniem odkrywa, kim był przed utratą pamięci, co powoduje, że potrzebuje oparcia, bliskości drugiej osoby w tym chaosie, który próbuje opanować, odkąd stracił pamięć (pamiętny cytat: Jak mógłbym cię zapomnieć, skoro jesteś jedyną osobą, którą znam?). W „Krucjacie” i „Ultimatum” stara się naprawić błędy przeszłości, konfrontując się z ich skutkami. W ostatnim filmie Bourne to już dojrzały i rozgoryczony facet po przejściach. Zarabia na przemocy, którą się brzydzi i miota się między odcięciem od swojej przeszłości a wykorzystywaniem technik, których nauczył się dzięki zawodowi, który kiedyś wykonywał. Jedynym celem jego życia staje się, jak sam przyznaje, fundamentalne pragnienie świętego spokoju. Jak się okaże, nie będzie miał wyjścia, i po raz kolejny będzie musiał dać pokaz swoich umiejętności.
W tym momencie zaczynają się schody. Pozostałe tytuły w serii wskazywały na coś, co do Bourne’ a przynależy lub jest z nim związane – tożsamość, ultimatum – a tytuł ostatniego filmu jest po prostu imieniem i nazwiskiem. Paradoks polega na tym, że tytułowy bohater jest w „Jasonie Bournie” postacią drugoplanową, potrzebną w zasadzie do zaaranżowania finałowego pojedynku. Jest to zabieg dość ryzykowny i w efekcie nieudany. Bourne to nie Mad Max. Tam drugoplanowość tytułowego bohatera wywoływała wrażenie spójności z jego charakterem, tu taki zabieg powoduje, że historia Bourne’a prowadzona w filmie traci na sile rażenia. A szkoda, bo momenty, w których Damon pojawia się na ekranie, są jednym z najmocniejszych punktów filmu.
To, co naprawdę się udało, to kreacja dwójki aktorów: Tommy Lee Jonesa i Alici Vikander. Robert Dewey w interpretacji Jonesa to pierwszy przeciwnik Bourne’ a, który samym tylko uśmiechem powodował u mnie ciarki na plecach. Bohaterka grana przez Vikander pełni funkcję „tej, która z czasem zacznie pomagać Bourne’owi”, nie jest jednak postacią, która podąża schematem wytyczonym w poprzednich odsłonach, co czyni ją niejednoznaczną. To ona przez lwią część filmu gra pierwsze skrzypce, zresztą ze znakomitym skutkiem. Jest reprezentantką pokolenia, które ma przejąć schedę po Deweyu. A nie jest to pokolenie kryształowe. Cynizm, manipulatorstwo, brak skrupułów i pełne poświęcenie dla kraju bez względu na konsekwencje to cechy, które nie zwiastują końca kłopotów Jasona. Żal jedynie Vincenta Cassela w roli głównego zakapiora, Asseta. Z jednej strony to pierwszy przeciwnik, który ma osobisty motyw, żeby zabić Bourne’ a, z drugiej nic z tego zbaczania z utworzonych we wcześniejszych filmach ścieżek nie wynika. Cassel najlepiej prezentuje się w statycznych ujęciach, w słabo oświetlonych pomieszczeniach, gdzie wygląda jak mityczna bestia. Czuć wtedy, że to jedyny człowiek, który stanowi fizyczne zagrożenie dla Bourne’ a. Takich kadrów mamy jednak jak na lekarstwo. Liczyłem, że tej klasy aktor będzie miał więcej do zagrania, a Cassel tylko bije się lub biega. Asset mógł zostać najlepszym dotychczasowym przeciwnikiem Bourne’ a, a ostatecznie odegrał mało znaczący epizod.
Cała reszta elementów, charakterystycznych dla cyklu filmów o Bournie, czyli walki wręcz, nerwowy montaż, chwiejna kamera, są w filmie obecne. Stawiają widza w pozycji podglądacza, co nadaje opowieści odpowiedniej dawki realizmu i nie pozwala się nudzić.
„Jason Bourne” to pierwszy film z serii z całkowicie autorskim scenariuszem. Można tutaj doszukiwać się źródeł jego częściowego niepowodzenia. Tony Gilroy chciał udowodnić, że szkielet fabularny „Krucjaty…” (jeden zabójca, jeden pomocnik, jeden szef wszystkich szefów) mógł się sprawdzić ponownie. Aby uniknąć powielania tych motywów w skali 1:1, zmienił co nieco, próbując nadać opowieści odrobiny świeżości. Mimo dobrych chęci zmiany te poszły trochę za daleko. Greengrassowi i spółce wyszedł film, który miał pożenić stare motywy z nową historią, ale efekt finalny nie jest do końca zadowalający. Ma on jednak swoje mocne strony i zarówno nowi widzowie, jak i fani serii nie powinni uznać poświęconego czasu na seans za stracony.
Tekst został pierwotnie opublikowany na portalu Reflektor. Rozświetlamy Kulturę.