oko a w nim odbija się postać

Perkinsverse? – recenzja filmu „I am the pretty..." (2016)

Perkinsverse?– recenzja filmu „I am the pretty things lives in that house" (2016)

Gdy Grzegorz Fortuna napisał, że nowy film Perkinsa jest „jeszcze dziwniejszy i wolniejszy” od „February" pomyślałem, że „I am the pretty thing lives in that house", będzie jednym z tych, które każdym kadrem będą krzyczeć do widza „jestę arthałzę, zachwycajcie się, bom ambitnym dziełę jest”. Ostatecznie można odnieść wrażenie, że jego twórca zrobił wszystko, by odbiorca nie mógł mu zarzucić pójście na łatwiznę.

Autorką zdjęć znowu została Julie Kirkwood, która ma niesamowite oko do zamkniętych przestrzeni wypełnionych lepkim od grozy powietrzem. Ciągle przesuwa granicę wytrzymałości widza, przeciągając ujęcia w nieskończoność. To, co różni ten film od reżyserskiego debiutu Perkinsa to to, że niewiele jest tutaj momentów, które pozostawione są bez muzyki. Po raz kolejny jednak autorem ścieżki dźwiękowej został brat reżysera, Elvis. Ciągle słyszymy w tle drażniące dźwięki, które w finale stają się diegetyczną (wewnętrzną) częścią filmowego świata przedstawionego.

„February" był ogołoconym z tanich chwytów straszakiem, który w dodatku tematycznie postawił na głowie cały koncept opętania przez siły nieczyste. „I am the pretty..." zawiera za to większość typowych dla gatunku elementów. Znalazło się nawet miejsce dla jednego jump scare'a. To była misja niemożliwa: przywrócić do łask horrorową poetykę w jej najoczywistszych aspektach i nie polec. Znowu minimalizm staje się kluczem do sukcesu. Pytanie, które mnie nie opuszcza od czasu seansu: czy Perkins jednak nie przekroczył tej cienkiej linii, poza którą zwolnienie tempa narracji staje się niebezpiecznym skrętem w gorszą stronę arthousowego horroru? Czy tym razem nie przekombinował?

Nie potrafię odpowiedzieć jeszcze na te pytania. Mimo to jestem zaskoczony jak wysoki poziom immersji osiągnął syn Anthony'ego Perkinsa, znanego z thrillera wszech czasów „Psychozy". Pomijając oczywisty „genetyczno-filmowy” smaczek, Oz splata swoje dzieła delikatnymi nawiązaniami tworząc coś na kształt uniwersum. Ciekawy jestem ogromnie jak dalej będzie się rozwijać ten aspekt jego twórczości. Nie będę tutaj żadnego konkretnie wymieniał, bo to cześć zabawy z perkinsverse (hoho), ale gwarantuję – zabawa przednia*. A to dopiero początek. Uwielbiam ten moment, kiedy scenariusz skręca w metafilmowość, zwracając się wprost do widza i komentuje ustami głównej bohaterki, granej przez Ruth Wilson: „Widzu, wiedz, że to co wiesz to nic. Poczekaj jeszcze chwilę – będziesz wiedział jeszcze mniej”.

Nieważne czy patrzeć na ten film jak na transmedialny komentarz o tym jak sztuka film, książka, muzyka i proza życia przenikają się wzajemnie czy jak na nostalgicznie potraktowany motyw nawiedzonego domu, czy wreszcie jak na oniryczny i niepokojący straszak – każda z dróg obranych przez widza, nie będzie gwarancją łatwego seansu. Na pewno będzie to doświadczenie intrygujące, a Anthony Perkins jawi mi się jako jeden z tych współczesnych twórców, który będzie nadawał kierunek niezależnemu kinu grozy. Oby to nie było tylko myślenie życzeniowe.

*może tylko zaznaczę delikatnie, żeby np. zwracać na tytuły książek, które będą pojawiać się w filmie 

PS Ruth Wilson jest cudowną scream queen. Zaiste wyczuwam jakieś powinowactwo z Mickiem Jaggerem.