„Ziemia", reż. O. Dowżenko 1929 - analiza wizualna [Sounds of Silents]

„Ziemia", reż. O. Dowżenko 1929 - analiza wizualna [Sounds of Silents]


Tomasz Kolankiewicz zapowiada Ziemię oraz KIPHO-film, który będzie można zobaczyć przed filmem Dowżenki.

17 września w niedzielę, Ziemia Ołeksandra Dowżenki zamknie Warszawskie Dni Filmu Niemego. Jest to ostatni film z tzw. trylogii ukraińskiej tego reżysera i jest uważany za jego szczytowe osiągnięcie.

17 maja 2022 roku wespół z Dianą Dąbrowską i Veikko Suvanto, zorganizowaliśmy dyskusję koncentrującą się wokół tej trylogii, z Markiem Pohodinem, miłośnikiem kina zajmującym się również kulturoznawstwem, filozofią i szeroko pojętą historią mediów audiowizualnych. Przygotowując się do dyskusji obejrzałem całą filmografię ukrańskiego reżysera a na potrzeby promocji samej rozmowy dokonałem analogicznych analiz wizualnych dla dwóch pozostałych filmów z trylogii: Zwenyhora oraz Arsenał. Zapraszam do przeglądu tych materiałów!

ZIEMIA to zdecydowanie najbardziej optymistyczny film z trylogii Dowżenki. Jest tutaj sporo momentów, od których serce staje w gardle, ale tym większa radość kiedy nastąpi finał.

Na poziomie emocjonalnym Ziemia łączy cechy dwóch poprzednich filmów: afirmację dla tradycji, który mogliśmy zobaczyć w Zwenyhorze i lamentacyjny charakter, obecny w Arsenale. W warstwie symbolicznej swoje top osiąga tutaj coś co przewijało się wcześniej: naturalny krąg życia i śmierci (w pewnym momencie wypowiedziany wprost w scenariuszu), oraz próba pogodzenia tradycji (ale nie wsteczności) z potrzebę technologicznego postępu. Z kolei realizacyjnie pięknie Ziemia koresponduje ze swoimi poprzednikami. Nie ma potrzeby rozpychania się perspektywy w diagonalne ułożenie. Horyzont jest prosty (a często nawet go nie ma), nad nim niebo, które nigdy nie było tak dominujące i tak piękne, ścieżki żwirowe bezczelnie przebiegają przez środek kadru a nie jak wcześniej od jednego narożnika kadru, do drugiego. Piękno, sacrum świata wylewa się z kadru, chociaż to w nim dzieje się historia, a przestrzeń pozakadrowa jest tutaj prawie nie wykorzystywana.

I to właśnie Ziemia jest filmem najbardziej z tej trójki nastawionym na linearną narrację. Odbieram ten film jako przestrogę przed tym co się dzieje, kiedy ktoś próbuję zakłócić społeczną harmonię. Naturalna równowaga to siła zbyt wielka, by nie dać sobie rady z ludzką nikczemnością i wstecznym myśleniem. Jednak zanim wszystko wróci do normy wiele osób może ucierpieć. 

Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Jeden z najbardziej ikonicznych kadrów z tego filmu. Człowiek nie ma tu przewagi, ani nad naturą, ani nad niebem. Jest jej podległą częścią.

Ziemia
, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ten dziadek pojawił się już w ZWENYHORZE i ARSENALU. Umiera czy raczej "gaśnie" na samym początku ZIEMII. Łącznik z tradycją umiera spokojny o swoją ojczyznę.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Semyon Swashenko to jedna z najpiękniejszych męskich twarzy w całej trylogii.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Przyjaciel dziadka próbuje się porozumieć ze swoim zmarłym druhem.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
W żadnym z trzech filmów zwierzęta nie były eksponowane na pierwszym planie w takiej ilości. A są eksponowane w zaiste piękny sposób, często z ulubionej tzw. żabiej perspektywy.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Człowiek nie ma tu przewagi liczebnej.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Trochę propagandowy obrazek, ale jakże poprawiający nastrój. Po seansie ARSENAŁU i w kontekście następujących za chwilę wydarzeń w samej ZIEMII, potrzebujemy takich twarzy.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Okładka ukraińskiego wydania specjalnego Vogue'a. Rok 1929, czarno-białe.
Sam kadr jest pewną manipulacją. Piękni panowie wyglądają jakby szykowali się do podrywu, tymczasem skubią sobie jedną z najbardziej ukraińskich przekąsek, czyli ziarna słonecznika. Tak czy inaczej, przepiękna stopklatka.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Analizując kadry w trylogii, zauważyłem jak mało jest takich konfrontacyjnych ujęć, sugerujących.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Lubię to ujęcie. Ma w sobie sporo reportażowego charakteru.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Pijany taniec nikczemnika.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Tutaj następuje seria, trzech zastygłych w ruchu trzech par, w której on trzyma w dłoni jej pierś, kiedy oboje mają zamknięte oczy. Kobiecą pierś możemy tu traktować symbolicznie, jako metaforę obfitości i bezpieczeństwa. Pary są przepełnione spokojem i harmonią.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Pełen spokój. Śpiące, nieporuszające się ciała, również emanują spokojem. Kolejny raz bezpieczeństwo jest tutaj utożsamiane z bliskością fizyczną osoby partnerskiej.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Uwielbiam ten kadr.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Chwilę później żona Timoshki uspokaja się patrząc w oczy swojego męża.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Radosny taniec (tutaj tradycyjny taniec ukraiński hopak) prawego człowieka.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Marya Parshina, jako żona zmarłego Timoshki. Uwielbiam jej mimikę twarzy. Piękna kontrola emocji swojej bohaterki. W filmie jej niewiele, a jej dorobek aktorski Parshiny to ledwie cztery filmy.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Motyw z krzyczącym, zdenerwowanym i smutnym ojcem wróci u Dowżenki jeszcze w Poemacie o morzu z 1958 roku.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Od złości do rozpoaczy.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Znowu śmierć na tle jabłek.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929

Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929

Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Nie ma już bezpieczeństwa. Jest szał. Bezsilność. Przemożny niezaspokojony smutek.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Parodia tańca zmarłego Timoshki
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Oczyszczający z grzechu deszcz, przywraca harmonię we wiosce.
Ziemia, reż. Ołeksandr Dowżenko, 1929
Nowa miłość się rodzi. Jest nadzieja.

Klatki na oczach są patronem medialnym Warszawskich Dni Filmu Niemego Sounds of Silents.  Na stronie festiwalu znajdziecie harmonogram seansów, oraz daty warsztatów kreatywnych i debaty.

Bilety można kupić na tronie kina Muranów można kupić BILETY, a na stronie VOD Warszawa można zobaczyć materiały dodatkowe, m.in. filmy z Deutsche Kinemathek czy zapowiedzi filmów festiwalu.

ZAPRASZAM!


Uczyłem się siebie oglądając „Tonię" (2022) - recenzja

Uczyłem się siebie oglądając Tonię (2022) - recenzja

Ciągle nie przepracowałem premierowego seansu Tonia. Kiedy po skończonym filmie, ze wszystkich trzech (pełnych) sal w Atlantic Kino, widzowie wyszli do foyer i przed kino, nie wiedziałem co ze sobą począć. Krążyłem niczym zabłąkany satelita, rozdygotany w środku, niosący w sobie odpowiedź na pytanie, na które długo nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.

Moja przygoda z kinem Marcin Bortkiewicz zaczęła się od podcastu Powtórka z Munka Maćka Kędziory, który zaprosił mnie do rozmowy o Zezowatym szczęściu. Przygotowując się do odcinka chciałem poszukać we współczesnym polskim kinie scen slapstickowych co mnie zaprowadziło do Nocy Walpurgi. Zachwyciłem się tą munkowską z ducha tragifarsą i odnalazłem w Marcinie duchowego spadkobiercę wrażliwości reżysera Eroiki. To mnie zaprowadziło do pierwszego z wielu seansów Toni i przepadłem ponownie. Poczułem, że wreszcie znalazł się autor, który nadaje slapstickowi osobisty charakter. Uświadomiłem sobie coś jeszcze. Odczułem ogromną empatię z tytułową bohaterką. Tonia stara się swoje potrzeby stawiać w centrum i o nie walczyć. Zobaczyłem rozciągnięte na pełny metraż bolesne rozstanie Brzdąca z Trampem, ale w wersji, gdzie to Brzdąc walczy o utrzymanie istniejącego porządku. Bezpieczeństwo emocjonalne Toni jest ignorowane przez Tatkę-wdowca z chorobą alkoholową i sfrustrowaną całą sytuacją babcię. Każdy z nich żyje w świecie chwiejnych rytuałów. Kiedy na horyzoncie pojawia się perspektywa względnej stabilizacji finansowej, która poskutkuje długotrwałą rozłąką z ojcem, Tonia robi wszystko by go zatrzymać, łącznie z podtrzymywaniem jego nałogu. Tonia, jak sama mówi o sobie, jest główną bohaterką swojego filmu. „Żyje” w swojej głowie tak intensywnie, że rozpad tej kreacji jawi jej się jako rozkład świata w ogóle.

Materiały z planu udestępnione dzięki uprzejmości reżysera.

Slapstick ma u Marcina Bortkiewicza charakter nostalgiczny, ale jest w nim cały ogrom bólu i bezsilności wobec braku możliwości stanowienia o sobie, braku pozytywnych wzorców przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Takie rzadko spotykane u nas, długo oczekiwane przeze mnie, podejście do filmowej farsy stało się impulsem do zaproponowania reżyserowi patronatu medialnego nad Tonią. Z każdym kolejnym seansem, a było ich kilka, coraz silniej czułem, że jest tam głębiej coś jeszcze. Coś czego nie poczułem, zapewne dlatego, że Tonia błyskawicznie stała się dla mnie filmem tak dalece osobistym, że potrzebowałem czasu, rozpoczęcia własnej terapii, oraz kilku seansów tego filmu, by dopuścić do siebie czym jeszcze Tonia jest dla mnie. Poczułem to dopiero na premierowym seansie kinowym.

W moim ulubionym fragmencie filmu Tatko z Tonią próbują prawidłowo wymówić nazwy różnych emocji, w ramach zastępstwa za nieodbyte zajęcia logopedyczne dziewczyny. Każde z nich wymawia je źle, chociaż jest przekonane, że tak nie jest. Babcia, Tatko i Tonia – trzy pokolenia własnych wad nie tylko wymowy, ale także tych emocjonalnych. Złość, miłość, radość, nienawiść – kotłują się chaotycznie i w wysokiej temperaturze, by wreszcie wybuchnąć z ogromną siłą. W finale pozostawiona samej sobie Tonia musi poskładać swój świat na nowo.


Mój wywiad z Marcinem Bortkiewiczem, gdzie rozmawiamy m.in. o jego dzieciństwie kiedy oglądał komedie Chaplina oraz o fascynacji kinem Andrzeja Munka.

Chaplin w swoich filmach czynił skomplikowane problemy prostymi. Jest w nich nie tylko moc drzemiąca w eskapizmie. Wlewają w człowieka wiarę w ludzką sprawczość i zaradność. Autor Toni zderza ten optymizm z rzeczywistością nawarstwionych i niewypowiedzianych uraz. Bortkiewiczowska farsa nie pozwala na rozkoszną ucieczkę od trosk dnia codziennego. Dla mnie ten film jest jak terapia – z każdym kolejnym spotkaniem, odkrywam w sobie kolejne warstwy czegoś nieznanego. Tym razem było to dostrzeżenie jak bardzo za młodu potrzebowałem odpowiedniego nazywania emocji i zarządzania nimi. Kolejne seanse Toni, podobnie jak na terapii przytulam swoje wewnętrzne, długo niezaopiekowane dziecko i za to doświadczenie dziękuję. Teraz czas by dać ujście zablokowanym w trakcie premiery emocjom.

Materiały z planu udestępnione dzięki uprzejmości reżysera.

 


Anty-slapstickowy charakter filmów Shûichi Okity prezentowanych w trakcie 16. Festiwalu Pięciu Smaków

Anty-slapstickowy charakter filmów Shûichi Okity prezentowanych
w trakcie 16. Festiwalu Pięciu Smaków

Kiedy poproszono mnie o napisanie tekstu o humorze w filmach Shûichi Okity, obecnych w programie tegorocznej edycji Festiwalu Pięciu Smaków, pomyślałem, że może to być ciekawe wyzwanie.

Nie oglądam na co dzień japońskich filmów. Jednym z głównych obszarów moich poszukiwań jest niemy slasptick, więc siłą rzeczy oglądam głównie amerykańską burleskę filmową. A jednak japońska kinematografia wbrew pozorom wcale nie jest tak odległym skojarzeniem. Yasujirô Ozu w Co z tego, że oblałem wprost cytował The Freshman  - debiut pełnometrażowy z Haroldem Lloydem, jeden z największych hitów w dorobku komika. Z kolei dorobek Chaplina ma w Japonii swoje spore grono fanów, czego dowodem jest chociażby Dansingu Chapurin z 2011 roku w reżyserii Masayuki Suo.

W trakcie seansów filmów Okity (Rybie dziecko, Mori. Siedlisko artysty, Letnia opowieść), rzuciło mi się w oczy jak często slapstick w nich się nie wydarza. Rzadko kiedy kamera poszukuje miejsca na gagi w szerokich przestrzeniach portretując miejską tkankę czy naturę. Wnętrza domów, widziane z pozycji osoby klęczącej, która jest w miarę stabilna, również nie interesują Okity jako miejsca do ekscesy filmowej burleski. Piękne w swojej sterylności domostwo bohatera Siedliska artysty nie jest miejscem na sianie chaosu destrukcji przez intensywne fizyczne interakcje między postaciami.


Rybie dziecko (Sakana no Ko, 2022). Kadr pochodzi z finału wspomnianej poniżej przepychanki.

W jednej z najbardziej slapstickowych z ducha scen w Rybim dziecku ma miejsce bijatyka między dwoma grupami nastolatków. Jej uczestnicy z początku odrzucają pałki nabite gwoździami by wzajemnie się przepychać. Ta prześmieszna szarpanina zainscenizowana jest w taki sposób by odrzeć ją z przemocy. Komizm potęguje główna bohaterka, Mibou, chodząc ze skrzypłoczem w rękach i strzelając krwią stawonoga w twarze szarpiących się. Ta przypominająca finałową bitwę w Speedy z Haroldem Lloydem bójka kończy się bardzo szybko. W niemej komedii sprzed stu lat trwa ona cztery minuty i kończy się przypalaniem tyłków zakapiorów za pomocą gorącego żelazka. W Rybim dziecku trwa dwa razy krócej. Zgodnie z maksymą muzyka jedzenie łagodzi obyczaje bójkę kończy posiłek. Co więcej jest to posiłek, który w przyszłości zmieni życie jednego uczestników bójki. Okity w swoich filmach nie interesuje komedia fizyczna. Ilekroć zbliża się do slapstickowej estetyki subtelnie od niej ucieka….


Mori. Siedlisko artysty (Mori no Iru Basho, 2018)

…lub uderza znienacka metalowymi miskami w głowy gości tytułowego artysty Morikazu i jego żony Hideko w Siedliskach artysty. Wykorzystując przestrzeń pozakadrową pozbawia gag jego fundamentu – oczekiwania. Takie formalne ucieczki od farsy są znamienne dla całej trójki filmów z tegorocznej edycji Pięciu Smaków. Z drugiej strony nie można powiedzieć, że reżysera nie interesuje ciało jako narzędzia ekspresji aktora, jednak nie jest ono źródłem komizmu, co jest podstawą w slapsticku. Ciało służy Minami do rozwijania pasji do pływania (Letnia opowieść), dłonie malują i/lub kaligrafują (Siedlisko artysty, Letnia opowieść). Bohaterowie Okity są w ciągłym biegu. W Letniej opowieści chłopak, jak się później okaże niepotrzebnie, pędzi by uratować dziewczynę, w której się powoli zakochuje. Bieg może być też formą współdzielenia radości jak w finale Rybiego dziecka. Jest też Morikazu - podtrzymując stare ciało, wspierając się na dwóch laskach, przygląda się bacznie otaczającej jego dom faunie i florze. W swoim odseparowanym od świata ogrodzie kontempluje nieruchomo kamieniem trzymanym w dłoni lub leżąc na boku obserwuje z reporterami pracujące mrówki. Konfrontacja fizycznych przeciwieństw nie źródłem komizmu u Okity. Trzymając się wspomnianej sceny, takie zestawienie jest propozycją głębszej refleksji: bezruchu Mirokazu z nieustającym przemieszczaniem się mrówek; starego, ludzkiego ciała, którego właściciel sprzeciwia się przejściu do krainy świetlików z malutkimi, malutkimi (w ludzkim oku) zwrotnymi i bezwolnymi owadami. Humor wkracza w momencie kiedy młody fotograf próbuje dostrzec to co zobaczył swoim dociekliwym okiem artysta: mrówki rozpoczynają swój ruch od prawego odnóża. Podobnie zabawnie wypada moment Letniej opowieści, kiedy biologiczny ojciec Minami udziela jej krótkiej lekcji telepatii. Ponadnaturalny element istnieje w tych tytułach na równi z naturalnymi skłonnościami bohaterów do nawiązywania relacji. Nawiązują je dzięki swoim pasjom i wiedzy. Moment kiedy nawiązują relacje, to często również momenty kiedy się tą wiedzą dzielą z innymi. To są właśnie te chwile, które są punktem wyjścia dla humorystycznych sytuacji. Zestawienie wiedzy i niewiedzy. Okicie udała się rzecz niesamowita: nie ma w tym nic z obśmiania postaci. Tutaj mogę odesłać do wywiadu Łukasza Mańkowskiego z reżyserem, w którym twórca opowiada jak ważna dla niego jest jakość relacji między ludźmi, tak w życiu jak i na planie filmowym, gdzie stara się stworzyć bardzo przyjazną atmosferę.

Letnia opowieść (Kodomo wa Wakatte Agenai, 2020)

Świadome lub nie, ucieczki od slapstickowej estetyki czynią świat bohaterów Shûichi Okity bardziej przytulnym. W komedii pełnej gagów bohaterowie, by osiągnąć swój cel, pędzą pociągiem, wspinają się na budynki, próbują przeżyć na morzu w trakcie sztormu czy po prostu rozbijają się łokciami i sprzedają kopniaki każdemu kto się nawinie. Świat klasycznych niemych komedii rzadko bywa przyjazny dla swoich bohaterów. Ludzie w filmach japońskiego reżysera tworzą relacje z pełnym poszanowaniem granic drugiej osoby. Wyznanie uczucia w Letniej opowieści, kiedy chłopak bez poganiania w pełni wspiera dziewczynę w przezwyciężeniu stresu związanego z wyrażeniem jej emocji, pozostanie dla mnie jedną z najbardziej wzruszających scen nie tylko w nurcie coming of age. Cierpienie związane przeżywaniem trudnych chwil dzieje się na obrzeżach historii tej trójki filmów. Utrata dzieci, rozwód rodziców, samotne wychowywanie dziecka – nigdy nie są centralnymi punktami opowieści, są subtelnie zasugerowane lub stanowią punkt wyjścia dla rozwoju storytellingu.

Anty-slapstickowy charakter trzech ostatnich filmów Shûichi Okity prezentowanych na tegorocznej edycji Festiwalu Pięć Smaków czyni je tytułami o niezwykłym uroku. Czyż nie jest prawdziwą sztuką uchwycenie w kadrze muchy myjącej sobie pyszczek, w sposób który z najbardziej upierdliwego zwierzęcia na tej planecie czyni uroczego owadziego kotka? Filmy Okity to potężna dawka trochę dziwnej, ale przewrotnie zabawnej i dzięki temu solidnie orzeźwiającej łagodności.


Obchody 126. rocznicy pierwszego pokazu kinowego na ziemiach polskich - relacja

  • Grafika by Julia Fukiet

Ależ to była impreza! - relacja z 126. rocznicy narodzin kina w Polsce

6 listopada odbyły się w Krakowie obchody 126. Rocznicy pierwszego pokazu filmowego na ziemiach polskich.  Miałem przyjemność i zaszczyt być patronem medialnym tego wydarzenia.

Program obejmował spacer rocznicowy po Krakowie, warsztaty dla dzieci, seanse z muzyką na żywo w krakowskich kinach studyjnych, panel dyskusyjny oraz pokazy dwóch filmów dokumentalnych, w tym jeden biograficzny.

Cały dzień wypchany po brzegi zawartością z najwyższej półki. Gdybym tylko wiedział, że dojazdy na kolejne atrakcje zajmą mi tyle czasu, to przygotowałbym wcześniej sobie coś do jedzenia. Mądry Pan Klatek po szkodzie. Poniżej moja relacja. Ze względu na to, że osobny akapit poświęciłem muzyce na żywo, jest ona niechronologiczna. Cały program dostępny jest TUTAJ.

Świętowanie zaczęliśmy od spaceru, który zaczął się przy Dworcu Głównym, na placu Jeziorańskiego. Z croissantem w jednej dłoni, z kawą w drugiej wędrowałem z grupą filmowymi śladami Krakowa, skoncentrowanymi wokół pierwszego pokazu w Teatrze Miejskim i kolejnych obchodów licząc od roku 1961. Absolutną gwiazdą spaceru był prowadzący Maciej Gil. Maciej, który jest autorem Krakowskich Spacerów Filmowych i objazdowego festiwalu Kinobus, podzielił się z nami kawałkiem swojej ogromnej wiedzy na tej filmowej historii Krakowa. Miałem poczucie, że mógłbym spędzić cały dzień słuchając tylko tych opowieści. Dodatkowo poczucie humoru Macieja dorównuje jego wiedzy, co jest dość istotne, kiedy jest chłodno i trzeba było wstać wczesnym rankiem.

Spacer skończyliśmy w Kinie Kijów, gdzie rozpoczęła się część stricte filmowa świętowania. Obejrzałem po latach Lumière ! L'aventure commence, wideoesej z narracją autorstwa Thierry’iego Frémaux, dyrektora festiwalu w Cannes. Mimo, że nie uniknął błędów (kolejny film, w którym bezmyślnie powielono plotkę o uciekających ludziach na filmie z lokomotywą wjeżdżającą na stację w La Ciotat) to jest to bardzo przyjemny wstęp do tego jak analizować pierwsze filmy. Film ten oferuje narzędzia, które można wykorzystać również przy oglądaniu innych wczesnych filmów dokumentalnych. Zwiększenie czujności i wrażliwości na detale na pewno przydało się podczas seansu The Brilliant Biograph. Earliest Moving Images Europe (1897-1902). Ten zestaw kilkudziesięciu filmów z przełomu wieków XIX/XX w., nakręconych na szerokiej taśmie 65 mm, niezmiennie mnie zachwyca swoim pięknem. I jakkolwiek jest to piękno oszałamiające, to tym bardziej doceniłem pracę Lumierów, którzy musieli się bardzo napracować by zarejestrować na dużo węższej taśmie to, na czym im zależało.

Na instasiu chwalę się swoimi zdobyczami związanymi z obchodami rocznicowymi. Co to za książki? Więcej w opisie posta.

Przedostatnim wydarzeniem w ramach obchodów rocznicowych była dyskusja pod hasłem przewodnim gorączka kinowa. Rozmawiali Maria Malatyńska, Marcin Adamczak oraz Paweł Sitkiewicz. Prowadził Maciej Gil. Rozmowa krążyła wokół różnych objawów gorączki kinowej na przestrzeni lat, od początków kina na polskich ziemiach aż po czasy dzisiejsze. Ze zrozumiałych powodów najbardziej inetresowały mnie lata najwcześniejsze. Dość powiedzieć, że sposób w jakim o tych czasach opowiadał Paweł Sitkiewicz, autor książki Gorączka filmowa, zainspirował mnie do jej kupna. Już wcześniejsza pozycja tego autora Małe wielkie kino. Film animowany od narodzin do końca okresu klasycznego uniknęła mielizn akademickiego języka, dzięki czemu czyta się jak bardzo przystępną pozycję popularnonaukową, a jednocześnie w ogóle nieinfantylną. Dyskusję poprzedziła projekcja pierwszego zachowanego filmu fabularnego Pruska kultura z muzyką na żywo duetu 1/2 KRACOUSTIC. Panowie po dyskusji zagrali również do zestawu filmów George’a Meliesa. Nigdy nie sądziłem że lekkie nutty smooth jazzu będą tak dobrze pasować do filmów kina atrakcji. Szczególnie po całym dniu wytężonej uwagi potrzebowałem takiego audiowizualnego relaksu.

Ten intensywny dzień zakończyłem filmem biograficznym o Bolesławie Matuszewskim. Był on pionierem myśli archiwizacji filmowej, który swoim podejściem do kwestii istotności tworzenia archiwów filmowych wyprzedzał swoje pokolenie o dekady. Sam film nie jest żadnym arcydziełem dokumentalnej biografii. Z jednej strony przywodził na myśl trochę produkcje telewizyjne z Wołoszańskim, ale z dużo bardziej okrojonym budżetem. Przyznam się, że oglądanie wymagającego dużego skupienia filmu, byłoby niemożliwe. Dlatego z mojej perspektywy umieszczenie takiego krótkiego (39 minut), poprawnego dokumentu na zamknięcie obchodów było całkiem sprytnym posunięciem.

Te obchody nie byłyby takie same gdyby nie seanse z muzyką na żywo.

Najbardziej przypadło mi do gustu to, co zagrał Jakub Zielina z solowego projetu Hyperion, który zagrał do dwóch komedii Chaplina (A Night in the Show z 1915 i Behind the Screen z 1916). Zielina z ogromną precyzją reagował na to co się działo w tych filmach. A że jest to slapstick, to działo się wiele. Jak mi przyznał już po seansie, takie filmy są najtrudniejsze do grania na żywo, gdyż wymagają od muzyka ogromnego skupienia. Do swoich nut opartych na jam jazzie, wplatał różne dźwięki nawiązujące do kolejnych gagów w filmach.

(W aspekty dźwięku w kinie niemym wprowadził widzów prof. dr hab. Bogusław Skowronek. Chyba nigdy w życiu nie byłem na prelekcji człowieka tak pozytywnego; swoja energią mógłby obdzielić kilku ludzi! Z kolei wybranie akurat tych autotematycznych tytułów to strzał w dziesiątkę).

Podobało mi się również co zaprezentowali stali goście Kina pod Baranami, Maciej Trifonidis & Leszek Hefi Wiśniowski (dwójka z septetu Trifonidis Roots), którzy zagrali do Filmowych obrazów starego Krakowa. Miałem wrażenie, że grają ze sobą od dziecka. Ich porozumienie muzyczne stało na niesamowitym poziomie. Dźwięki uzupełniały się na różne sposoby: czasem jeden z nich grał dźwięki odpowiadające temu co działo się na ekranie, podczas gdy drugi odpowiadał muzyczną impresją. Innym razem odniosłem wrażenie, że te dwie warstwy wchodzą ze sobą w jakiś hipnotyczny, muzyczny dialog. Ich koncert to najlepsze co się wydarzyło temu dość średniemu warsztatowo zestawowi krakowskich kronik miejskich. Widać, że operatorzy filmowi kręcąc te filmy pracowali na słabym jakościowo sprzęcie, który nie pozwalał na sprawną realizację. A jednak tego dnia w Kinie pod Baranami wspomniany duet uratował ten seans od nudy i pokazał jak bardzo odbiór filmu niemego może się zmienić pod wpływem muzyki na żywo.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Klatki na oczach (@klatkinaoczach)

Tak to wyglądało. Było cudnie. Na samym początku rolki widać rozgorączkowanego, zadowolonego Pana Klatka, tuż po zakończonych obchodach. Zajrzyjcie też do wyróżnionej relacji pod nazwą "Patronat", gdzie zobaczycie materiały, które robiłem bardziej na bieżąco.

Jeżeli miałbym na przyszłość dać komuś wskazówkę jak przeżyć tego typu wydarzenie, nie odpuszczając żadnego z jego punktów, to mam jedną podstawową: weźcie ze sobą coś do jedzenia. Krakowskie kina studyjne rozmieszczone są w takiej dużej odległości od siebie, że przemieszczanie bez samochodu zajęło mi dokładnie tyle czasu ile wynosiła przerwa między kolejnymi punktami obchodów. Wskutek tego cały dzień zjadłem niewiele, biegałem rozgorączkowany filmowo od kina do kina, a na drugi dzień obudziłem się z lekkimi zakwasami i obietnicą złożoną sobie, że kupię wreszcie ten karnet na siłownię.

Obchody 126. Rocznicy pierwszego pokazu na ziemiach polskich były bardziej niż udane. Biorąc pod uwagę, że było to wydarzenie całkowicie darmowe, tym bardziej jestem pod wrażeniem ile kinofilskich atrakcji udało się umieścić w ciągu jednego dnia. Być może rozpoczęcie całości godzinę wcześniej, lub dołączenie mapki do programu opisowego ułatwiłoby dotarcie do kin, jednak są to drobiazgi, które można dopracować przy kolejnych edycjach, a które przy tej skali wydarzenia nie przeszkadzały specjalnie. Gratuluję organizatorom  z ekipy Stowarzyszenia Kin Studyjnych takiego wydarzenia i dziękuję za tak wspaniały prezent jaki daliście kinofilom.


(Prawie) wszystko co mnie irytuje w serialu „Man vs Bee"


(Prawie) wszystko co mnie irytuje w serialu „Man vs Bee"

Jak się mianowało badaczem slapsticku to trzeba czasem sprawdzić, jak się trzyma również współczesna filmowa burleska. Kiedy trafiam na taki serial jak Man vs bee to mam ochotę już nigdy nie wkraczać w te rejony. Serial Netfliksa to jedna z najbardziej niekreatywnych, nieśmiesznych i źle skonstruowanych komedii jakie ostatnio oglądałem.

Atkinson wypracował w kulturze popularnej w uproszczeniu dwie postaci: cynika i fajtłapy. Ten pierwszy jest szczególnie dobrze znany fanom serialu Czarna Żmija, ale z powodzeniem odgrywał ją także w swoich skeczach scenicznych. Jednak ten typ bohatera w świadomości społecznej przyćmił drugi z nich, którego korzenie, można odnaleźć u takich komików jak Chaplin czy Jacques Tati, a opierała się w dużej mierze na jakościowej pantomimie. Czasem bywał wredny, innym razem trochę rozkojarzony, a jeszcze innym zbyt pewnym siebie. Wszystkie te postaci łączyła niewiarygodna niezdarność i imponująca umiejętność pakowania się w kłopoty. Miał już twarz Jasia Fasoli, Johnny’ego Englisha, a teraz został Trevorem. Rozwodnikiem, ojcem nastoletniej córki, z chorobliwą obsesją na punkcie detali. Rozpoczął pracę w agencji zajmującej się pilnowaniem mieszkań pod nieobecność ich właścicieli. Właśnie otrzymał pierwsze zlecenie.


Kiedy pierwszy raz usłyszałem o serialu Netfliksa obejrzałem sobie ten fragment. Dostałem głupawki. Zresztą jak przy jakimkolwiek odcinku Mr. Beana. A potem obejrzałem zwiastun tej nowej produkcji. Nie zaśmiałem się ani razu. Nie spodziewałem się jednak, że to będzie tak złe.

Koncept wyjściowy produkcji Netfliksa to z grubsza rozbudowany fragment jednego z odcinków serialu Mr. Bean z lat '90, w którym upierdliwa pszczoła nie pozwala biednemu Panu Fasoli zjeść ciastka z wisienką. Owada poza dwoma sekundami praktycznie nie widać. Dzięki czemu możemy obserwować przezabawną walkę człowieka-pierdoły z powietrzem, ubraną w formę świetnej pantomimy. W nowym serialu umieszczono sporo gagów nie tylko z tego, ale też innych odcinków. Komedie farsowe od zawsze wzajemnie siebie inspirowały. Ba! w samym serialu o Fasoli gagi wielokrotnie powracały. Ich recycling wymaga jednak kreatywnego wykorzystania. Tymczasem, na przykład wspomniane ciastko pojawia się dosłownie na chwilę i potem nigdy nie wraca. Przecież nic nie stało na przeszkodzie, by powtórzyć całość w nowych warunkach: niezdarny Trevor, którego potęgująca złość na wredną pszczołę, zaczyna zmieniać się w słonia w składzie porcelany, slapstickową wersję Hulka w mieszkaniu wypełnionym ultradrogimi eksponatami. Pogoń za pszczołą następuje równie szybko, jak zaczyna nudzić. Atkinson, który jest współscenarzystą serialu, umieścił w nim również taniec z pszczołą w spodniach, który nawiązuje do tego, który można było zobaczyć we wspomnianym odcinku sprzed lat. Tylko co z tego, jeśli nie jest on spójny z postacią? Trevor to starszy pan, który nie radzi sobie z nowoczesną technologią, jaką naszpikowany jest dom, którym się opiekuje. To nie ta sama postać co Jaś Fasola. Dobrze skonstruowany gag ma konkretne zadanie. Nie jest to jedyne wyjście, ale jest wtedy dużo śmieszniej. Gag może być puentą sytuacji w jakiej znalazł się bohater, może też podkreślać cechy jego osobowości. Powtórzcie sobie jakikolwiek odcinek brytyjskiego serialu. Gagi wynikają w nim z pomysłowości Fasoli (powrót z centrum handlowego na dachu samochodu), albo z jego bycia wrednym (scena odbijanego na dyskotece) i tak dalej. Całość spinał brak kompetencji społecznych i komiczna dezynwoltura, co wzbudzało konsternację otoczenia, jak na konkursie na najbardziej posłusznego zwierzaka. Kiedy widzę przytłoczonego hi-techową rzeczywistością Trevora, któremu pies przyssał się do krocza nie widzę żadnego związku z postacią i żart mnie nie śmieszy. Kiedy oglądam ocierającego się bohatera granego przez Atkinsona tym samym kroczem o drzwi w ramach przetworzonego tańca z osą w spodniach, którego widzem jest funkcjonariusz policji, nie czuję nic poza zażenowaniem, bo nie ma on nic związanego z przerażonym narastającym chaosem Trevorem. Inne gagi również nie należą do najwybredniejszych. Chociażby ten pochodzący rodem z gross comedy scena, w której Trevor ląduje twarzą w psiej kupie, którą ścieranie z twarzy oglądamy zdecydowanie zbyt długo.


Na miniaturce Atkinson ma podobny wyraz twarzy do tej, którą miałem ja w trakcie oglądania tego co się odpszczelało w trakcie kolejnych odcinków.

Mam spory problem również z tytułowym pojedynkiem. Nie rozumiem jak w dobie pogłębiającego się kryzysu klimatycznego, powiększającej się świadomości społecznej na temat roli zwierząt w ekosystemie, ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby postawić przeciwko niestabilnemu emocjonalnie człowiekowi pszczołę i żeby przez cały czas się nad nią znęcał. W trakcie bardzo krótkich odcinków (większość nie przekracza dziesięciu minut) Trevor próbuje usmażyć pszczołę w mikrofali, truje aerozolami gospodarstwa domowego (przypadkowo trując również psa), wciąga odkurzaczem, traktuje wodą z prysznica i zaraz potem gorącym powietrzem z suszarki… . Większość komicznych w zamierzeniu sytuacji obraca się wokół torturowania zwierzęcia. Rzeczona pszczoła zdecydowanie nie jest tym samym typem natrętnego owada, które irytowało Jasia Fasolę we wspomnianym wyżej odcinku*. Niewiele jest momentów, w których naprzykrza się Trevorowi. Tutaj dochodzę do momentu, który niepokoi mnie najbardziej. W czwartym odcinku Trevor rozmawia z żoną. Jest to okazja, by widz otrzymał coś na kształt historycznego tła swojej obsesji na punkcie drobiazgów bez znaczenia, które rzekomo mają zburzyć jego spokój ducha. Taki psychologiczny fundament jest tej historii niepotrzebny. Późniejsze sytuacje czynią całość jeszcze bardziej niepokojącą. Po rozcięciu zabytkowego jaguara piłą tarczową, będącym wynikiem aktu furii, Trevor zdaje sobie sprawę z tego co zrobił i wpada w rozpacz. Połączenie psychologicznego dramatu i slapsticku nie jest niemożliwe, ale trzeba się na takim terenie poruszać bardzo uważnie. Scena ta jest bardzo symptomatyczna dla całości. Pokazuje jak brak wyczucia złotego środka, wpływa na to komizm sceny. Kiedy tragizm, przeważa nad komedią, zabija ją w w konsekwencji zarodku.

Zadziwiająca, jak na Atkinsona, który ma ogromne doświadczenie na polu filmowej burleski, jest bardzo zła konstrukcja serialu. Jak napisał u siebie Gniazdo Szeptunów, produkcja napotykała po drodze mnóstwo problemów i początkowo miała być filmem, który ostatecznie pocięto na życzenie producentów na bardzo krótkie odcinki. Myślę, że slapstick lepiej sprawdza się w zamkniętej formie, ale jeżeli już tworzyć z półtoragodzinnego filmu serial, to nie można go pociąć na tak krótkie kawałki. Nie sposób zaangażować się w sytuację bohatera, kiedy po siedmiu, ośmiu minutach pojawiają się cliffhanger i napisy końcowe. W Człowieku kontra pszczole sytuacje komiczne następują jedna po drugiej, bez miejsca na oddech czy powolną eskalację chaosu. Miast śmiechu, pojawia się znużenie. W dodatku scenariusz, źle wprowadza widza w przestrzeń w jakiej będą poruszał się Trevor. Na samym początku, po błyskawicznym oprowadzeniu po willi, otrzymuje instrukcję w formie notatnika. Miała zawierać wszystkie niezbędne informacje, potrzebne do funkcjonowania w domu. Nie mamy okazji dowiedzieć się co było w środku, ponieważ Trevor przypadkiem ją spala. A wszystko to w pierwszym odcinku. Rzecz, bez której teoretycznie Trevor nie mógłby wykonywać swojej pracy, nie tylko znika, ale okazuje się ostatecznie bez znaczenia i widz nie ma okazji poczuć wagi tej straty. A jest to przecież doskonały materiał na spokojne wprowadzenie topologii ogromnego mieszkania i zbudowania relacji bohatera z technologią willi. Z jakiegoś powodu w pierwszych dwóch odcinkach zostały odhaczone większość punktów z listy, na którą Trevor miał w szczególności uważać. Wskutek tego widz jest zmuszony oglądać, jak Trevor ugania się za pszczołą. I goni. I goni. I goni. I złapać nie może. I kiedy w finale pojawia się okazja na refleksję… zaczyna ją znowu ścigać, tym razem w przestrzeni kampera.


Powyżej jeden z wielu przykładów dobrze skonstruowanej komedii, w której chaos i komizm narastają w tempie geometrycznym. Prosty, absurdalny i nierealistyczny pomysł wyjściowy, owocuje prześmiesznym slapstickiem.

Podobno powstaje serial Old Bean o przygodach Jasia Fasoli na emeryturze. Mam nadzieje, że będzie to kolejna animacja, której plany powstania ogłoszono jakiś czas temu, a nie dwa niezależne projekty. Tym bardziej, że Atkinson wspomina w wywiadach, że jest zmęczony odgrywaniem tej postaci. Może to czas na powrót wrednego emploi komika?

Dlaczego napisałem ścianę tekstu o produkcji, która tak szczerze mnie zawiodła swoją bylejakością? Man vs bee pokazuje, że slapstick to nie rurki z kremem. Nie wystarczy nakręcić coś co wygląda jak The best of Mr. Bean. Taki zlepek skutkuje produkcją bez serca. Był tu potencjał na współczesną wersję Mojego Wujaszka. Krytyka konsumpcjonizmu, multimiliarderów, bezdusznej technologii – to tematy, które po wielu latach od premiery filmu Jacquesa Tatiego znów bardzo silnie rezonują. Ta nieszczęsna pszczoła nawet nie byłaby konieczna, ewentualnie mogłaby grać drugie skrzypce i pojawiać się od czasu do czasu. Atkinson wybrał drogę na skróty. Widzowie otrzymali kolejną kiepską produkcję z korporacji Netfliksa, która wygląda tak jakby wyśmiewała osoby z problemami psychicznymi. Szczerze wątpię, żeby Atkinson właśnie to miał na myśli krytykując cancel culture mówiąc, że komedia musi mieć swoją ofiarę. Nie jest to serial perfidny, tylko niechlujnie zrobiony. Czekam na powrót komika do formy.

* Na marginesie, animatorzy zrobili świetną robotę kreując to skrzydlate cudo, ale chyba tworzyli ją w oddzieleniu od scenariusza, ponieważ tytułowa pszczoła, to konkretnie trzmiel, a nie pszczoła samotnica (solitary bee), co jest powiedziane w serialu.


22. Festiwal Filmu Niemego - relacja i ciekawostki z prasy z okolic premiery

22. Festiwal Filmu Niemego - relacja i ciekawostki z prasy z okolic premiery

W filmach niemych to ciała aktorów stanowią jeden z fundamentów przekazu emocjonalnego filmu. Cielesna ekspresja była w tym roku motywem przewodnim krakowskiego festiwalu.

Miałem przyjemność zobaczyć w tym roku na tym festiwalu trzy filmy stacjonarnie: Kobietę na Księżycu (film otwarcia), Opium oraz Cienie. Resztę repertuaru obejrzałem na własną rękę, czego niezmiernie żałuję. Każdy seans filmu niemego z muzyką na żywo, to jakby oglądać go na nowo. Dobrze dobrana muzyka (a tak się dzieje niezmiennie na FFN) bardzo często potrafi namieszać w interpretacji czy gamie towarzyszących emocji, nawet jeśli film widziało się wcześniej. Każdy seans jest wyjątkowy, jednak seanse takie jak te, które przeżyłem w Krakowie są unikalne w swojej wyjątkowości, nie tylko dzięki kameralnej Sali Czerwonej w Kinie pod Baranami, nie tylko dzięki zbiorowemu doświadczeniu filmu z innymi widzami, ale dzięki tym koncertom właśnie zapamiętuję te pokazy na długo. Szczególnie jeden zapadł mi w sercu głęboko. Jaki? Zapraszam do relacji z festiwalu oraz krótkich wrażeń po zobaczeniu filmów z tegorocznej edycji, w połączeniu z wycinkami z prasy z okolic premiery filmów.

Oczywiście nie wstawiłem wszystkich wycinków prasowych. Wybrałem te najciekawsze i/lub najbardziej estetyczne (kadry z Alicji w Krainie Czarów, Kobieta na Księżycu i Kobieta znikąd!). Pod tym -> LINKIEM znajdziecie prasówkę w wersji PDF, z której można teksty kopiować. Przyda się to dla osób, które nie rozumieją języka, w których zostały te teksty opublikowane. A mamy tutaj oprócz języka angielskiego, niemiecki, francuski i hiszpański. Załączyłem tam też instrukcję jak najszybciej można usunąć entery  w celu dokładniejszej translacji. Wynik automatycznego tłumaczenia nigdy nie będzie rewelacyjny, jednak najważniejszy jest kontekst. Uważam, że to super opcja, bo w tej sytuacji, archiwa prasowe w zasadzie nie posiadają ograniczeń językowych. Ściągałem gazety głównie z najobszerniejszego archiwum prasowego w domenie publicznej https://lantern.mediahist.org/

Zapraszam Was do lektury tej prasówki. Ułożone chronologicznie, układają się w ciekawą opowieść, a lektura zamienia się w niesamowitą podróż w przeszłość. Na pewno nie jest to rzecz na jeden dzień. Trzeba to sobie rozłożyć na kilka tygodni. Jednak na pewno warto wracać!

Mój blog pełnił funkcję patrona medialnego festiwalu w Krakowie.



Frau im mond (Kobieta na Księżycu, 1929, reż. Fritz Lang)

Pierwsze filmowe sci-fi pełną gębą.

Pierwsza filmowa podróż na Księżyc autorstwa Meliesa, była przedłużeniem podstawowej działalności mistrza - iluzji. Klasyk kina atrakcji nigdy nie miał ambicji naukowych. Jak cała twórczość iluzjonisty-pioniera (w tej kolejności), Podróż na księżyc miała być kinoatrakcyjnym festiwalem tricków filmowych wystrzelonych w kosmos, w których naukowe osiągnięcia astronomów tamtych czasów byłyby zbędne (pomijam tutaj ograniczenie długości taśmy filmowej). Lang miał ambicje stworzenia filmu silnie osadzonego w aktualnych osiągnięciach naukowych. Potwierdzenie znajdziecie w poniższej prasówce, natomiast dość powiedzieć, że na potrzeby tego filmu została powołana naukowa rada doradcza, której przewodził profesor Herman Oberth, zajmujący się możliwymi sposobami eksploracji kosmosu.

Po seansie nietrudno było zrozumieć skąd przypuszczenia Tomasza Kłysa w książce Dekada doktora Mabuse, o tym czy Fritz Lang mógł w głębi duszy sympatyzować z nazistami. Fascynacja postępem, technologią czy psychoanalizą są w tym filmie silnie odczuwalne. Langowi nigdy tych fascynacji nie udowodniono, ale czytając wspomnianą książkę, można stwierdzić że ewidentnie coś jest na rzeczy. A seanse Metropolis  czy właśnie Kobiety na Księżycu tylko to potwierdzają.

Z kolei seans w Muzeum Sztuki Sztuki i techniki Japońskiej Mangghaa z muzyką SARAPATY & Marceli Rybskiej dostarczył poziom emocji odpowiedni do poziomu patosu wylewającego się z ekranu. Siedziałem w pierwszym rzędzie! ❤

 

  • 1. Informacja o zdjęciach do Kobiety... w Obserwatorium w Mount Wilson w hrabstwie Los Angeles, dokąd Lang z ekipą dotarli z Nowego Jorku.
  • 2. Wyjątkowo kiepsko zeskanowany artykuł, ale w samym finale autor/ka zwraca uwagę na osiągnięcia kobiet w przeciągu ostatnich dwudziestu lat.
  • 3. / 4. / 16. / 17. / 20. Niemieckie magazyny są jednymi z najładniejszych i najlepiej ustrukturyzowanych jakie miałem okazję przeglądać w trakcie prasówki. Na ostatnim screenie, widać kawałek utworu, który mógł być grany w trakcie wyświetlania filmu. Może ktoś rozpoznaje? Mnie nie udało się znaleźć.
  • 5. Ogólna notka na temat współpracy reżysera z aktorami. Bez wzmianki o Langu, za to ze zdjęciem z planu Kobiety... z reżyserem i Margarete Kupfer, która zagrała panią Hippolt.
  • 6. W tej krótkiej notce zwraca się uwagę na to, że Lang unikał elementów fantastycznych w filmie (mimo fantazji o złocie po niewidocznej stronie Księżyca - wkład autorki scenariusza a zarazem opowiadania, na podstawie, której powstał film, Thei von Harbou) i gdzie mógł opierał się na aktualnych dokonaniach naukowych. Wspomina się również o trudności z przetransportowaniem piasku na plan.
  • 7. / 11. W pierwszej notce jest informacja o wykładzie połączonym z eksperymentami, finansowanymi przez UFA, producenta filmu. Wykład miał poprowadzić profesor Hermann Oberth który pracował jako główny doradca naukowej rady doradczej filmu Langa. Druga notka mówi o tym, że w związku z wystrzeleniem rakiety dalekiego zasięgu przez profesora ogłoszono, „że w trakcie swoich eksperymentów dokonał kilku ważnych odkryć, które pozwolą(...) przeprowadzić pierwszą próbę pocisku dalekiego zasięgu. Składanie pierwszego pocisku dalekiego zasięgu, o którym wiadomo, że przenika stratosferę, rozpocznie się za około osiem dni, a profesor Oberth spodziewa się, że będzie w stanie wystrzelić start około 20 listopada, w zależności od warunków pogodowych." Teraz już wiemy, że wystrzelenie tej rakiety nie powiodło się zgodnie z planem. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, byłaby to kampania reklamowa, którą ludzkość zapamiętałaby na zawsze,
  • 8. Niby wyżej zachwalałem niemieckie magazyny, ale jest jedna rzecz, której nie umiem zrozumieć: ilustrowanie tekstu fotosami z filmów, które są w tym tekście niewspominane. Akurat tutaj tekst o kostiumach aktorów w Hollywood. Słabo się kopiuje. Polecam korzystać ze skanera translatora google.
  • 9. / 10. Pełna zachwytów recenzja Kobiety... . Wymieniono wszystkie ważniejsze role, szczególną uwagę zwracając uwagę na tytułową rolę Gerdy Maurus, która udowodniła, że liczy się nie tylko zewnętrze, ale przede wszystkim gra aktorska. Zwraca się również uwagę, że ten film udowadnia, że film niemy ma się dobrze i dźwięk mu nie grozi. Na koniec zaznaczono, że muzyka skomponowana przez Willy'ego Schmidta-Gentner, jakkolwiek niezła, zapada w pamięć po seansie.
  • 12. / 13. Refleksyjny tekst na temat synergii materii naukowej i filmowej w przypadku Kobiety... i dokonań, które zostały osiągnięte w międzyczasie przez Obertha. Dość trzeźwo wskazuje się, że nie ma szans na, to by rakieta doleciała do Ameryki, a co dopiero do na Księżyc. Jednak spodziewany jest przełom, bo to ledwie początek serii prób.
  • Recenzja filmu Langa, w którym obraża się Juliusza Verne'a (#ironicfont). Jules Verne nie był wielkim narratorem, bajka jego książek jest sucha i pouczająca jak katalog techniczny, tak że nie ma nic więcej do powiedzenia nam, którzy już dawno doświadczyli spełnienia jego technicznych fantazji. Kto jeszcze w dobie radia używa wiadomości w butelce? - pisze autor/ka recenzji. Jakkolwiek, by te słowa nie raniły mej duszy (jestem wielkim fanem Verne'a), te słowa pokazują jaka wielka była wiara w naukę i postęp w tamtym czasie, w Niemczech. Chwilę później pojawia się istotny fragment, o tym jak traktowano medium filmowe, nie tylko w omawianym filmie, ale w ogóle w ojczyźnie Langa:

Zadaniem filmu jest także przekształcenie obrazów, które twórca widział w swoim umyśle, w realizm obrazu filmowego. Film jest jedynym fenomenem, który potrafi zamienić sztuczki techniczne w sztukę. To, co zostało wynalezione w trakcie mozolnych godzin w studio, zbudowane i utrwalone za pomocą skomplikowanych sztuczek, na pierwszy rzut oka wydaje się być rzeczywistością sfotografowaną na płótnie.

Przedstawiciele pierwszej awangardy filmowej we Francji (o których więcej w akapicie o Kobiecie znikąd), również chcieli osadzić swoje filmy maksymalnie w rzeczywistości. A jak różne filmy otrzymaliśmy!

  • 18. / 19. Fritz Lang opisał tutaj pokrótce przebieg pracy nad filmem. Jak pisze zainspirowały go wierzenia Chińczyków, nazywających siebie Synami Niebios, mówiące o tym, że obywatele Państwa Środka przybyli z kosmosu. Zaznaczając jednocześnie, brak podstaw by temu wierzyć, pomyślał o sytuacji odwrotnej: a może to ludzie kiedyś zaczną kolonizować kosmos? Żadnej Utopii! - pisze dalej - Żadnego Verne'a! Ewidentnie chciał nie chciał, by film kojarzono z kinem przygodowym, zabawą, itp. To miało być poważne kino sci-fi. Ważne: pojawia się spoiler dotyczący tego ile osób wraca w finale na Ziemię. Oczywiście Lang adoptował książkę/opowiadanie swojej żony, Thei von Harbou. Opowiadanie, jak zauważa sam Lang, było wtedy powszechnie znane i popularne, ale prawem reżysera jest iść swoją drogą. Nie wiem jak wtedy podchodzono do kwestii bycia wiernym względem oryginalnych tekstów, jednak wydaje mi się, że można to traktować, z współczesnego punktu widzenia, jak całkiem potężny spoiler. Którym jak widać nie przejmował się ani reżyser, ani redakcja Film-Magazin.


La femme de nulle part (Kobieta znikąd, 1922, reż. Louis Delluc)

Nowatorski film nakręcony w impresjonistycznym stylu, odniósł spory sukces krytyczny, jednak poniósł klęskę frekwencyjną.

Delluc nie miał bogatego filmowego. Nakręcił łącznie siedem filmów. Jednak jego myśl filmowa, wespół z innymi impresjonistami, jak L'Herbier, Dulac czy Gance, miała spory wpływ zarówno na kino awangardowe, jak i głównego nurtu w swoim czasie. Jednak śledząc francuską prasę, wyraźnie można odczuć, że wśród publiczności Kobieta znikąd cieszyła się miernym zainteresowaniem, mimo bardzo zachęcających recenzji krytycznych, przed premierą.

Impresjoniści filmowi postulowali skupienie się na emocjonalnej warstwie filmu, przekazywanej nie za pomocą scenografii czy ekspresyjnej grze aktorskiej (jak w przypadku ekspresjonizmu filmowego, w kontrze, którego poniekąd wyrósł ruch impresjonizmu). Impresjonizm filmowy miał u swoich fundamentów założenie karkołomne. Postulował przenoszenie na ekran ulotności: przy pomocy minimalistycznych technik filmowych, bez ingerencji w scenografię, opierając się na samej realistycznej grze aktorskiej, próbowano przekazać emocje tkwiące w bohaterach.

Kobieta... to film z jednej strony o fatalizmie losu, kary za pomyłki z przeszłości a z drugiej o wierze, że można naprawić skutki fałszywych podszeptów serca, naprawiając cudze życie. Dojmujący to film, przepięknie zagrany przez Eve Francis, w roli tytułowej. Jej postać z przeszłości, przeplata się z teraźniejszością jak w deliriach, co jest realizacyjnie niezmiernie nowatorskie, a jednocześnie łatwo mogło zostać zamienione w rolę karykatury wampa, czy histerycznej kobiety upadłej. Tymczasem Francis bez żadnej szarży, odegrała smutek, samotność i bezsilność, w sposób, który w kinie rzadko można było oglądać.

  • 1. Długo musiałem się myśleć nad tym, jakiej sceny dotyczy ta wzmianka. Myślałem, że może była wystawiana sztuka z tą samą historią (co nie byłoby tak od rzeczy, bo rzecz jest dość kameralna). Tymczasem scena tańca trwa ledwie kilkadziesiąt sekund. Ujmuje mnie, że nawet taki detal okazał się na tyle istotny, żeby mu poświęcić wzmiankę w gazecie. Otóż tancerka Edmonde Guy (która na co dzień tańczyła scenie teatro-kawiarni Bataclan) zatańczyła układ autorstwa Ernesta Van Diérena (nie znalazłem niczego na jego temat). Akompaniował Jeana Wiénera. Z drugiej strony Guy musiała być całkiem rozpoznawalną gwiazdą, bo za chwilę pojawi się w prasówce ponownie. Jedno z moich ulubionych odkryć. Mały-wielki akapit.
  • 2. Wnętrza domu, do którego wróciła tytułowa kobieta, udekorowany był obrazami Henry'ego Ottmana, który odniósł sukces na wystawie w Salonie Jesiennym
  • 3. W związku ze zbliżającą się premierą filmu Delluca, ogłoszono konkurs na plakat do trzech filmów, w tym Kobiety znikąd. Miały zostać zorganizowane specjalne pokazy dla uczestników konkursu a plakaty opublikowane w Cinea. Podane są wymagane wymiary prac i wysokość głównej nagrody pieniężnej.
  • 4. / 5. / 6. / 12. Standardowo film reklamowano twarzami gwiazd grającymi główne role. Gene Avril, grająca młodą kobietę kuszoną przez młodzieńca do ucieczki od męża, chyba nie była wtedy rozpoznawalną aktorką, gdyż jej twarz nie znalazła się na żądnej okładce.
  • 7. / 8. Robi się nerwowo. Wg ogłoszeń były jakieś problemy z ustaleniem pokazu filmu i w związku z tym rozstrzygnięciem konkursu na plakat.
  • 9. Informacja o prywatnym pokazie Kobiety..., na którym pojawiła się śmietanka francuskiej awangardy filmowej. Film został znakomicie przyjęty.
  • 10. Wstęp do entuzjastycznej recenzji, której rozwinięcie niebawem się pojawi, w następnym numerze Cinea. Recenzent zachwyca się, mimo drobnych potknięć, świeżością filmu i tytułową rolą Eve Francis.
  • 13. 14. / 15. + plakat 16. Wybrane przez redakcję plakaty Kobiety..., które brały udział w konkursie. Pozostałe konkursowe plakaty z innych filmów zawarłem w PDF'ie.
  • 11. Zbiór opinii redaktorów różnych francuskich gazet. Prosty, jednocześnie poetycki, fotogeniczny, autentyczny psychologicznie, melancholijny, piękny - takie przymiotniki się w nich pojawiają. Sporo z nich osadza Kobietę znikąd w kontekście twórczości Delluca, która miała wyznaczyć nowy kierunek w twórczości reżysera. Jacques Berthet zwraca uwagę na konstrukcję filmu, który miesza przeszłość z teraźniejszością. Mimo to nie tylko nie przeszkadza w odbiorze, a wręcz wzmacnia emocjonalny odbiór filmu. Z kolei Marce Achard zwraca uwagę na psychologiczną wiarygodność każdej z odgrywanych postaci. Polecam lekturę. Nawet tę niedoskonałą, z translatorów.
  • 16. Jak się okazuje tytułowa rola była przeznaczona dla włoskiej aktorki, Eleonory Duse. Ze względu na problemy zdrowotne, rolę tę przejęła Ève Francis. Z tego co rozumiem Francis (w chwili produkcji filmu - 36 lat), miała grać młodszą, a Duse (lat 62) jej współczesną wersję bezimiennej kobiety znikąd. Duse zmarła dwa lata po premierze.
  • 17. Lionel Landry, rozwija swoją myśl z pkt. 10. Niestety nie znalazłem nic na temat tego krytyka, ale znalazłem antologię francuskiej krytyki filmowej z lat 1907-1929 (TUTAJ), wnioskuję więc że był osobą w środowisku poważaną. Wnosząc po powyższej recenzji - nie dziwię się. Bardzo mi się podoba ta recenzja. Wspominałem, że Cinea był magazynem, którego naczelnym był Delluc? To by teoretycznie tłumaczyło recenzenckie zachwyty, które gromadził dotychczas na jego łamach. Otóż tekst Landry'ego przełamuje ten schemat, co jest całkiem odważne ze strony Delluca, który potrafił docenić dobrą robotę krytyczno-filmową, ale niekoniecznie w stu procentach pozytywną, ale też pokazuje jakim zaufaniem cieszył się sam autor tekstu. Landry narzeka trochę na nieobecność Rogera Karla, który grał męża młodej kobiety. Zwraca uwagę również na niezdecydowanie realizatorskie: czasem pokazuje za dużo, czasem za mało, ale nigdy nie robi tego źle. (Na marginesie:: to chyba pierwszy tekst recenzencki w ogóle z jakim znalazłem, w którym ktoś wymienia z nazwiska operatora kamery!). Poza tym Landry w pięknym stylu rozpływa się nad arcydzielnością Kobiety...
  • 18. Według angielskiej Wikipedii oficjalna premiera we Francji miała miejsce 26 lipca, 1922 roku. W paryskich kinach wtedy żadnego pokazu nie było, więc jak sądzę sierpniowy wysyp recenzji jest wynikiem jakieś pokazu prasowego, albo czegoś w tym stylu. To jest trochę sprawa dla reportera, bo mogę wychodzić z błędnego założenia, że skoro filmu nie wyświetlano w wcześniej w Paryżu, to nie wyświetlano nigdzie we Francji. W każdym razie wyjątkowo zrobiłem screen z wynikami wyszukiwania tytułu filmu, żeby było widać ilość zaplanowanych seansów w paryskich kinach...
  • 19. ...tymczasem dwa tygodnie później miał miejsce tylko jeden seans. Film okazał się kompletną porażką. Do końca istnienia magazynu (1923) nie było wzmianki o Kobiecie... . Nawet w repertuarach kin w Paryżu go już nie wyświetlono. Mogę sobie tylko wyobrazić co czuł wtedy Delluc. Szczególnie, że przy tak fantastycznej recepcji krytycznej, nic nie zapowiadało takiej klęski. Współcześnie uważa się go za arcydzieło awangardy filmowej.
  • Na osłodę pozytywna recenzja, autorstwa René Jeanne'a. opublikowana w magazynie, którego, tak na marginesie Delluc kiedyś również był naczelnym redaktorem. W zasadzie nie ma tu niczego, co by się nie pojawiło w innych tekstach. Zastanawiająca jest tylko ostatnia uwaga. Czy to może być prztyczek w kierunku Louisa Feuillade'a i jego seriali kinowych?


Das cabinet des dr. Caligari (Gabinet doktora caligari, 1920, reż. Robert Wiene)

To jeden z największych hitów, w chwili premiery, z puli filmów tegorocznej edycji Festiwalu Filmu Niemego.

W prasie można było odczuć, że ten film ukształtuje historię. Recenzenci nie mieli wcześniej z czymś podobnym do czynienia. W Stanach porównywano film Wiene do prozy Edgara Alan Poego i a scenografię do obrazów Picassa. Z drugiej strony wybuchły protesty, nawołujące do bojkotu tego filmu, który miał zajmować czas ekranowy rodzimym produkcjom. Znalazłem artykuł pokazujący absurd tych protestów. Polecam zerknąć.

  • 1. Zaczynamy nieco zabawnym, z dzisiejszej perspektywy newsem z amerykańskiego magazynu. Meble są stawiane do góry nogami, fururystyczny film czy Drzwi otwierają się na boki - takie tajemnicze określenia pokazują, że do Stanów miał być niebawem film radykalnie różniący się od tego co dotychczas oglądali Amerykanie.
  • 2. Pierwsza wskazówka, że rozpoczęło się poruszenie na amerykańskim rynku filmowym, w związku z importowanymi z zagranicy (w domyśle z głównie z Europy) filmów. Studzi się emocje wskazując, że nie będą one miały większego wpływu na frekwencję na filmach produkcji amerykańskiej, zresztą większość z nich i tak nie przechodzi przez cenzurę, która obowiązuje w wielu stanach.
  • 3. Recenzentkę, Marion Russell film rozczarował, ale domniemuje, że to co przyciąga tak bardzo widzów do kin to fantastyczna aura filmu i jego zwroty akcji. Dwukrotnie zwraca uwagę, że film Wienego nie nadaje się dla kobiet i dzieci, którzy mogą źle znieść drastyczność filmu. Kolejny raz pokazuje, że publiczność amerykańska nie była przyzwyczajona do tak mrocznych obrazów i mierzyła się z czymś nowym czego jeszcze na ekranach kin nie widziała.
  • 4. Amerykański/a redaktor/ka konstatuje z pewną rezerwą, że w ekspresjonizmie filmowym widać pewien potencjał, jednak jest on dotychczas niewykorzystany i trudno na podstawie kilku tytułów wyrokować, w którą stronę on się rozwinie. Podaje również nazwisko artysty, który był autorem scenografii opartej na zakrzywionej perspektywie, jednak nie udało mi się nic o nim znaleźć. Pani ze zdjęcia jeszcze w prasówce wróci.
  • 5. Agnes Smith jest Caligarim  z b i t a  z  t r o p u. Zaznacza, że widownia musi się przygotować na wpływ jaki będzie miał ten film również na kinematografię amerykańską., nazywając go najważniejszą i najbardziej znaczącą produkcją roku. Zaznacza prawdopodobne inspiracje malarskie oraz już drugi raz w tej prasówce pojawia się odwołanie do twórczośći Edgara Alana Poego. Wskazuje również na unikalną pespektywę narracji - osoby psychicznie chorej, czego do tej pory nikt na ekranie w USA nie oglądał.
    (w gratisie otrzymujecie recenzję filmu z bohaterką innej edycji Festiwalu Filmu Niemego - Gypsy blood >>u nas znany pod tytułem Carmen<< z Polą Negri w reżyserii Lubitscha). Trochę mnie rozbawiło dodanie kategorii wartość rozrywkowa a jeszcze bardziej przyporządkowanie.
  • 6. W tekście zwrócono uwagę, że nie jest to pozycja, po której można spodziewać się szczęśliwego zakończenia i generalnie jest to film dość przygnębiający. Znowu pada nazwisko Poego a scenografię określono jako prawie namacalną. Pojawia się również ciekawe spostrzeżenie, że film wygląda tak świetnie przy niewielkim budżecie, tymczasem amerykańscy producenci wydają spore pieniądze na pojedyncze tylko sceny.
  • 7. Oho, mamy to! Prawdziwe oburzenie, że niemieckie, miernej jakości filmy zalewają amerykańskie kina a rodzimych produkcji nikt nie chce oglądać. Bardzo zjadliwy tekst, na którego weryfikację nie am możliwości. Trzeba by sprawdzić czy faktycznie było tak jak pisze autor z miernym poziomem tych filmów i czy faktycznie zalegały niesprzedane stosami na półkach. Jednak histeryczny ton ten wypowiedzi, zahaczający w jednym miejscu o ksenofobię każe mi traktować ten tekst z dystansem. Polecam przeczytać całość.
  • 8. Całkiem zabawna, krótka notka. Uwielbiam ten cytat:

Being a reasonably calm, ordinary sort of individual we left the theater believing strongly that the author of the picture was a little mad, the director a little madder, the actors engaged quite mad indeed.

Oprócz tego pojawia się obowiązkowo nazwisko pewnego znanego amerykańskiego pisarza.

  • 9. O! Jakże piękny komentarz do tekstu z punktu siódmego. Przy okazji na samym początku dowiadujemy się o protestach w Los Angeles, które wybuchły przy okazji wprowadzenia Gabinetu... do amerykańskich kin. Dodam w najbliższym czasie dokładną datę tych protestów. A, poza tym po prostu polecam tekst.
  • 10. / 11. / 12. Bardzo ciekawy artykuł napisany przez S. S. Van Dine'a, piszącego tutaj pod swoim stałym pseudonimem - Willard Huntington Wright. Jest to bardzo wnikliwa analiza scenografii Gabinetu doktora Caligari.
  • 13. Proponuję zabawę: znajdźcie tytuł reklamowanego tutaj filmu 😂 Zastanawia mnie czy taka forma reklamy przykuwała uwagę odbiorcy. Z drugiej strony, reklamy kiedyś diametralnie różniły się od tego co otrzymujemy teraz, więc i percepcja widza była trochę inna.
  • 14. Jeszcze jedna wzmianka o protestach.
  • 15. Wparcie estetyczne. Jedno z wielu dla tego filmu w europejskiej prasie.


Mocny człowiek (1929, reż. Henryk Szaro)

Szaro, czy raczej Chmara, jak sugerują wycinki prasowe, byli pod ewidentnym wpływem ekspresjonizmu niemieckiego, chociaż niektóre techniki zastosowane w tym filmie (takie jak liczne przenikania obrazu) przywołują na myśl rosyjską szkołę filmową. Kto by pomyślał, że Szaro, kojarzony głównie z komediami ma w dorobku tak szalony a zarazem spójny realizacyjnie film.

Uważam za skandal, że ten tytuł nie doczekał się jak dotąd jakiegoś porządnego wznowienia na Blu-Ray. Film został wydany x-lat temu na DVD z muzyką nagraną przez Macieja Maleńczuka. Muzyka ta jest nagrana jakby do zupełnie innego filmu, kompletnie nie oddająca klimatu tego co się dzieje w filmie. Na płycie dołączono miernej jakości dodatki (chociaż jak na tamte czasy do i tak dużo). Fizyczne egzemplarze sprzedawane są na aukcjach za ceny dochodzące tysiąca złotych. Czy doczekamy się w końcu jakiegoś sensownego wydania?

Screeny otrzymałem od Michała Pieńkowskiego, za co mu serdecznie dziękuję. Przekopywanie się przez polskie archiwa gazetowe wydłużyłoby pracę nad tym projektem o kilka tygodni.

  • 1. / 2. Kino polskie wstaje mozolnie z kolan. We wstępie tej krótkiej oceny recenzent wskazuje, że to już czas, by oczekiwać dobrych filmów całościowo i nie trzeba zachwycać się pojedynczymi scenami. Poza jednym aspektem, film Szaro wypadł całkiem nieźle. Recenzent wskazał również możliwy wkład Grzegorza Chmary (Bielecki) w ostateczny wygląd filmu, który w oku piszącego nadał mu jakąś trochę obcą fizjonomię.
  • 3. Wywiad z odtwórca głównej roli, Grzegorzem Chmarą. Ujmuje mnie akapit bezpośrednio poprzedzający pierwszą wypowiedź. Aktor opowiada o pracy przy filmie Szaro i doświadczeniu przy pracy z Raskolnikowem Wiene.
  • 4 Wywiad z Andrzejem Strugiem, który opracował tekst Mocnego... . Opowiedział trochę o koniecznych zmianach w konstrukcji głównego bohatera, w stosunku do oryginału literackiego. Swoją drogą co to oznacza, że opracował? Przygotował tekst oryginału do spisania scenariusza?
  • 5. Reżyser o mękach jakie przeżywał przy montażu Mocnego człowieka.
  • 6. Streszczenie z króciutką oceną. Zwróćcie uwagę na opis przy Charakter filmu!
  • 7. Wywiady z Arturem Sochą (Górski) i Marią Madrowicz (Nina). Aktor i aktorka opowiedzieli o swoich przygotowaniach do roli.
  • 8. Streszczenie filmu plus gwarancja wyniesienia jakości filmu polskiego na wyższy poziom. Pojawia się nazwisko włoskiego operatora filmowego, który pracował wcześniej przy Quo Vadis.
  • 9. Krótkie omówienie podstawy literackiej filmu Szaro. Dotychczasowe dokonania tego reżysera, każą wierzyć w powodzenie tego filmu.
  • 10. Krótka wzmianka o filmie ze wskazaniem jego walorów artystycznych.
  • 11. Reklama repertuaru. Bonus: Jackie Coogan w filmie dla dorosłych pt. Jackie u ludożerców 🤣
  • 12. Jedyna, ale jakże ciekawa wzmianka o Mocnym człowieku w amerykańskiej prasie do jakiej udało mi się dotrzeć. Zastępca komisarza ds. handlu, Gilbert Redfren pisze o trudnościach z jakimi boryka się polski przemysł filmowy. Trudnościach związanych z tendencją do udźwiękowiania filmów. Redfren wskazuje jednakże, że jest również dużo korzyści w związku z tym opóźnieniem. Gdyby ktoś chciał się o tym więcej dowiedzieć polecam wykład dr. hab. Nataszy Korczarowskiej-Różyckiej z 2017 roku. Do zobaczenia TUTAJ.

La Passion de Jeanne d'Arc (Męczeństwo Joanny d'Arc, 1928, reż. Carl Theodor Dreyer)

Przyznam się Wam w tajemnicy, że obejrzałem ten film na przyspieszeniu, w celu spisania swoich wrażeń w kilku zdaniach na potrzeby tej prasówki. Nie wiem czy w prędkości standardowej nie będzie mnie nużył (jak niektórych recenzentów poniżej), jednak zrobił na mnie ogromnie wrażenie. Słyszałem oczywiście wcześniej, że te film jest emocjonalnie trudny do zniesienia, dlatego też tak długo odwlekałem seans. Kiedy film się skończył, dochodziłem do siebie kilka minut. Nie byłem przygotowany na tak emocjonalny finał. Jego montaż to mistrzostwo budowania napięcia. Obejrzałem całość będąc niemożebnie smutnym, a koniec dodatkowo oglądałem na skraju kanapy.

Czy podobne emocje towarzyszyły krytykom w okolicach premiery? Polecam sprawdzić, znalazłem bardzo ciekawe teksty.


 

  • 1. / 2. Filmowe cierpienie jeszcze nigdy nie było tak blisko fizycznego terroru - pisze Pierre Audard.
  • 3. / 4. / 5. / 6. Dla równowagi negatywne oceny Męczeństwa... . Pierwsza w ramach recenzji Jedenastego Wiertowa, filmu bezpośrednio poprzedzającego Człowieka z kamerą. Nie lubię filmów które mnie nudziły - pisze. Autor obiecał rozwinąć dlaczego nienawidzi tego fałszywego filmu. Niestety niczego nie znalazłem. Drugi tekst autorstwa Denisa Mariona jest rozliczeniem z dokonaniami awangardzistów francuskich takich Epstein, Dulac czy L'Herbier. Ciekawy tekst będący dowodem na to, na jakim etapie była ówczesna wrażliwość krytyczno-filmowa we Francji w tamtym czasie.
  • 7. W tym newsie film Dreyera określony jest jako najlepszy film wyświetlany w brytyjskim kinie Roxy.
  • 8. Kilka ciekawych faktów dotyczących  filmu Dreyera - długość trwania zdjęć, nazwisko ich autora, budżet.
  • 9. / 10. / 11. Grafiki promujące Męczeństwo..., jako niezwykłe osiągnięcie filmowe i superprodukcja z Francji, tej samej produkcji, która dała światu Napoleona Gance'a.
  • 12. Recenzentowi film generalnie się podobał, chociaż jego monotonna narracja momentami go/ją nużyła. Zwraca uwagę również, że film zyskałby na płynności, gdyby był nakręcony z dźwiękiem. Jak myślicie?
  • 13. Trochę kuriozalny tekst, o tym że co jakiś czas będzie się kręcić na nowo historię Joanny d'Arc i jedna z nich będzie w kolorze, żeby pokazać jej fizyczne piękno (chyba?). Ostatniego zdania kompletnie nie rozumiem. Zostawiam jako ciekawostkę 🤷‍♂️
  • 14. Znane są problemy filmu z amerykańską cenzurą. W tym newsie można wyczytać, że Męczeństwo... zostało zaakceptowane. Swój wkład w akceptację miał krytyk i pisarz George Bernard Shaw, autor sztuki opartej o życie męczenniczki, której film Dreyera nie jest adaptacją. Pojawia się również komentarz pisarza odnośnie filmu.
  • 15. / 16. / 17. / 18. Kolejne złoto, które znalazłem w magazynie o jakże znamiennym tytule. Długi analityczny tekst, autorstwa Wernera Klingera dotyczący technik filmowej narracji zastosowanych w filmie Dreyera. Swoją drogą to znamienne, że tekst został napisany w kraju, w którym narodził się niemiecki ekspresjonizm.
  • Recenzja z literówką w tytule. Tekst dotyczy nowej wersji Męczeństwa..., która była dystrybuowana na terenie USA w lektorem tłumaczącym narrację. Z dzisiejszej perspektywy można odbierać taki zabieg jak profanację, jednak na tamtym etapie odbiorcy odczuwali zmęczenie kinem niemym. Wg tekstu z punktu 12. taka wersja była pożądana, a autor powyższej recenzji był z powstałego efektu zadowolony. Trudno wyrokować na podstawie jednej wypowiedzi czy był to zdanie większości krytyki / odbiorców. Temat do rozwinięcia. Na BluRay'u Criterion Collection jest dokument poświęcony różnym wersjom tego filmu. 


Alice in wonderland (Alicja w krainie czarów, reż. W.W. Young, 1915)

Idealny film by z nim dorastać.

Jak zresztą sama książka, której film jest całkiem dokładną ekranizacją. Świat dorosłych w tym filmie, jest enigmatyczny, niebezpieczny i mroczny. Dla najmłodszych widzów będzie dziwaczny, może nawet trochę zabawny, dla nastolatków będzie uosabiał sporo lęków związanych z dorastaniem a starsi widzowie, mogą wpaść w zadumę, nad uniwersalnymi, niemal filozoficznymi, problemami przedstawionymi w filmie Younga. Swoją drogą Young był (wg IMDB) psychologiem dziecięcym, z dorobkiem dwóch filmów w karierze. Drugim był Mistery of life z 1930 roku. Twórcy zależało chyba na zadawaniu ważkich egzystencjalnych pytań, sądząc po doborze tematu swoich filmów. Szkoda, że tak mało informacji o nim można znaleźć.

Najważniejsze w kontekście tego filmu to obłędne kostiumy i charakteryzacje. Czekam kiedy film wyjdzie w lepszej jakości, żeby się napatrzeć na detale. W prasówce troszkę tego widać.

  • 1. Recenzentka zachwyca się filmem Younga. Rolą Savoy, zabawnym królikiem czy sprytną myszą. Według autorki film jest idealny dla dzieci.
  • 2. Tutaj z kolei wskazuje się na mnogość następujących po sobie wątków, a jednocześnie wskazuje na wspaniałą realizację.
  • 3. Informacja o pokazie zorganizowanym dla sierot oraz o zwrocie kosztów biletu dla harcerzy w kinie niedaleko Nowego Jorku.
  • 4. Przyznaję: nie rozumiem tego akapitu. Myers ma bogaty dorobek, ale Alicja... do niego nie należy. Do poprawy, zastąpię to jakimś innym screenem.
  • 5. Kilka miesięcy po premierzy filmu w lutym, zmarła Lotta Savoy (lub Savey) matka aktorki grającej tytułową rolę, Violi. Nie jest znana dokładna pisownia nazwiska. Więcej szczegółów TUTAJ
  • 6. Reklama filmu zachęcająca m.in. rekomendowanie filmu dla dzieci w szkołach publicznych.
  • 7. Kolejna pochwała w kierunku ekranizacji bajki Lewisa Carrolla. Wskazuje się na wierność oryginałowi i rysunkom, które do książkowej wersji wykonał John Tenniel.
  • 8. / 9. 10. / 11. / 12. Wersja filmu, którą możecie zobaczyć w internecie, jest w jakości DVD (720p), co odbiera trochę przyjemność z oglądania. Dlatego zazdroszczę osobom, które miały okazję oglądać ten film na krakowskim festiwalu. Tutaj widać namiastkę, tego jak wygląda film w dobrej jakości. Dwie strony wybranych najciekawszych kadrów z filmu Younga w dobrej jakości. 


Assunta Spina
(1915, reż. Francesca Bertini, Gustavo Serena)

Bertini uważała się za prekursorkę neorealizmu włoskiego. Na pewno w powyższym filmie pokazała podobną wrażliwość. Assunta Spina to portret jednostki żyjącej w małym miasteczku, którego rytm wyznaczają posiłki, religia, praca. Bohaterka cały czas jest portretowana na tle krajobrazów, budynków miejskich czy wśród tłumu.

Niestety włoska prasa, która wspomina film Bertini jest w trzymana w koszmarnej jakości na archive,org a druga baza jest ciągle zamknięta i nie mam do niej dostępu. Mimo wszystko, coś udało się znaleźć. W pliku PDF znajdziecie jeszcze opowiadanie i sztukę, które stały się podstawą do nakręcenia tego filmu.

A jeżeli ktoś chciałby posłuchać czegoś więcej na temat filmu, zapraszam do odsłuchu odcinka Accademii Filmu Włoskiego od Diany Dąbrowskiej, z moim skromnym udziałem. LINK

  • 1.  Cine Mundial to hiszpańskojęzyczna wersja magazynu Motion Picture News, na Amerykę Łacińską. Tutaj Ricardo Marino pisze o trudnościach związanych z dystrybucją filmów w Ameryce Łacińskiej. Wymienia filmy Bertini w tym Assuntę Spinę w gronie tych, które odniosły sukces w Hawanie w Meksyku, przy okazji wychwalając aktorstwo włoskiej diwy. Zapowiada również wyświetlanie kolejnych filmów z jej udziałem.
  • 2. I wracamy do artykułu, którego fragment był widoczny przy okazji tekstu o Caligarim. Ciekawy tekst analizujący współpracy włoskich i amerykańskich dystrybutorów. Amerykanie nie otrzymują filmów, za które rzekomo zapłacili, a Włosi mają nazywać kolegów po fachu złodziejami. I tak to się kręci. Polecam tekst.


Opium (1919, reż. Robert Reinert)

Ciekawy film, chociaż z dość nużącymi i powtarzalnymi retrospekcjami. Gdyby je ograniczyć film mógłby być piętnaście minut krótszy i byłby dużo bardziej zwarty narracyjnie. A tak widz jest prowadzony za rączkę, żeby przypadkiem się nie zgubił w opowieści. Ciekawy przypadek filmu ekspresjonistycznego z wątkiem przestrogi przed braniem narkotyków.

To mógłby być nieoficjalna pierwsza część historii Gabinetu Doktora Caligari. Grają tutaj zarówno Werner Krauss jak i Conrad Veidt. Widzę to tak: chiński diler opium wychodzi z więzienia i wskrzesza Richarda, który w Opium zginął. Czyni go somnambulikiem-zombie-mordercą na własnych usługach. Caligari, bo takie nazwisko przyjął handlarz, stał się żądnym zemsty na świecie człowiekiem, za krzywdy, które mu wyrządzono odbierając środki do życia.

  • 1. / 2. Najmocniejszy film jaki kiedykolwiek wyprodukowano w Niemczech - wiem, że reklama rządzi się swoimi prawami, ale znajduję to całkiem zabawnym. Mocne słowa, jak na film, który miał prawie zerową promocję w prasie. Ale za to jest to jedyna reklama w tej prasówce, która zajmuje aż cztery strony magazynu (po dwie w różnych częściach tego samego numeru).


Schatten - eine nächtliche halluzination (Cienie, reż. Arthur Robison, 1923)

Mój ulubiony film tej edycji krakowskiego festiwalu. Film bez plansz dialogowych, w całości opierających się na ekspresjonistycznej grze aktorów. Tytułowe cienie są tutaj odpowiednikiem emocji bohaterów. Czasem są rozmyte, często przerastają swoich właścicieli, czasem pełnią funkcję przedstawienia magicznego, który działa jak nośnik emocji w kierunku widza. Takich autotematycznych wątków jest tu kilka. Na nich również opiera się finałowy twist, będący zaskakującą afirmacją ludzkiej natury - nawet jeśli targają nami sprzeczne emocje, to odpowiednio poprowadzone emocje (w filmie przez kogoś na kształt bożka Hermesa lub Amora) odkrywają naturalne piękno ludzkiej duszy. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale jest to dość unikalne podejście w ekspresjonizmie, który meandrował mroki ludzkiego umysłu. Czy to nie brzmi jak idealny film na święta? 😁

Seans Cieni w Czerwonej Sali w Kinie Pod Baranami ilustrowany był absolutnie fantastyczną muzyką na żywo autorstwa duetu Eta Hox & Pruski. Miks niskich basów na pierwszym planie z wysokimi na drugim, dał odpowiednio niepokojący efekt, ilustrujący to co dzieje się w duszach bohaterów filmu Robisona. Chapeau bas!

Niestety, film był prawdopodobnie bardzo niszową produkcją, gdyż jego promocja w ówczesnej prasie była znikoma. A szkoda, bo reklamy z kadrami filmów mogłyby wyglądać całkiem zacnie i przykuć uwagę widzów.

 

  • 1. Pierwszą ciekawszą wzmiankę o filmie Robisona znalazłem w amerykańskim Variety. Cienie według autora/ki są niepodobne do jakiegokolwiek filmu, który wcześniej powstał i z pewnością nikogo nie pozostawi obojętnym. Zwraca również uwagę, że w Wielkiej Brytanii trzeba było czekać, aż dwa lata na wprowadzenie tego filmu do kin.
  • 2. Sekcja, w której pojawia się wzmianka o Cieniach nazywa się Co myślicie? Wasze poglądy i nasze. Tymczasem trochę mi zajęło co tutaj jest poglądem redakcji. Czytelnik pyta czy jest szansa na poświęcenie całej strony niemieckiemu filmowi, rozpisując swoją interpretację, będącą alegorią napięć między państwami w tamtym czasie. Odpowiedź redakcji: Genialna sugestia. Tekstu poświęconego Cieniom w tym magazynie nie znalazłem, ale poszukam kiedyś.
  • 3. Nie znalazłem żadnej informacji o tej organizacji. Na pewno nie jest ona powiązana z BFI, które powstało w 1933 roku. Na pewno ten akapit pokazuje, że istniała silna potrzeba wprowadzania do brytyjskich kin filmów o wysokim walorze artystycznym, a do takich zaliczają się tutaj Cienie czy Caligari

Test projektora Epson EF-12

 

Test projektora Epson EF-12


źródło: epson.pl

Miałem niedawno przyjemność testować laserowy projektor Epson EF-12.

Dotychczas nie przeżyłem wielu seansów z użyciem projektorów, ucieszyłem się zatem na taką możliwość. To co podoba mi się najbardziej w tym sposobie wyświetlania filmów, to fakt, że jest to doświadczenie wypełniające lukę pomiędzy oglądaniem na ekranie monitora a seansem kinowym. Uchwycenie namiastki kina w domu było niesamowitym uczuciem.

Projektor, który używałem do testu od razu przykuł moją uwagę swoim retro wyglądem. Jego prosta, czarna budowa, przypomina trochę stare projektory szpulowe, ale bez samych szpul.

Nie przypominam sobie, żebym chociaż raz zajrzał do instrukcji obsługi. Sama „instalacja” była banalnie prosta i szybka. Uruchomienie i kalibracja urządzenia również nie przysporzyła większych problemów. Dużym ułatwieniem jest automatyczna trapezowa korekcja obrazu, szczególnie kiedy obraz nie będzie wyświetlany prostopadle na ścianę, ale tak jak u nas, stać będzie na stole i na wysuwanej nóżce, która pozwalała na podniesienie przedniej części projektora. Oczywiście istnieje możliwość ustalenia indywidualnej korekcji położenia narożników, ale w naszym przypadku nie była ona potrzebna. Zaskoczony byłem jednak tym jak blisko ściany musi być postawiony projektor. Urządzenie jest leciutkie (2,1 kg), więc stawienie i przenoszenie nie sprawiało problemów. Najbardziej uciążliwe w tym kontekście były kable zasilające i HDMI, plątające się pod nogami :D W każdym razie, tak bliskie ustawienie projektora w stosunku do ściany jest sporym ułatwienie, ponieważ można dzięki temu uniknąć kombinowania z montowaniem tego na półce po przeciwnej stronie ściany, na której mają być projekcje czy jeszcze gorzej, montowanie samej półki. Również w tej kwestii, dzięki niewielkiej wadze, projektor EPSON'a jest bezproblemowy.

Postanowiłem z okazji testu zorganizować rodzinny seans z bardzo młodą 2,5-letnią widzką. Obejrzeliśmy, więc kilka odcinków przepięknej i uroczej animacji Lucas the Spider oraz dwie animacje ze studia SE-MA-FOR, które znajdziecie na ninateka.pl. Pan Piórko i Rozbitka Edwarda Sturlisa. Ten drugi miał obłędnie piękne kolory, co widać świetnie na zdjęciach.

Po połączeniu projektora z moim kontem Google (możliwość połączenia z Chromecast) okazało się, że wśród dostępnych platform vod nie ma do Netfliksa. Jest HBO Go, Amazon Prime, ale tej najpopularniejszej na tym projektorze nie ma. Trochę uciążliwe było ciągłe podpinanie laptopa (dwa wejścia HDMI) do projektora, ale innej opcji nie było, bo nie można było nawet wyszukać tej aplikacji w Sklepie Google Play. To jedyny minus jaki dostrzegłem, który pewnie wynika z umów między producentem a platformami.

Podczas większości seansów towarzyszyły mi koty w kadrze jako wartość dodana do filmów. Tutaj na tle Gadających główPodwójnego życia Weroniki Kieślowskiego.

By maksymalnie zbliżyć tego typu doświadczenie do kinowego potrzebny by był odpowiedni zestaw głośników. Nie posiadając takowych byłem bardzo mile zaskoczony jak świetnie radzi sobie wbudowany w projektor głośnik marki Yamaha. Jak na takie maleństwo dźwięk wydobywający się z głośnika był przyjemnie przestrzenny i z głębokim basem.

Najważniejsza w tego typu projekcjach jest jakość obrazu. I tutaj również się nie zawiodłem. Obejrzałem na projektorze sporą część filmów Krzysztofa Kieślowskiego, krótkie animacje na Ninatece i sporą część komedii z Busterem Keatonem wydaną w boksie przez Lorber Films, kilka odcinków Przyjaciół i dwa filmy z tegorocznej edycji Festiwalu Nowe Horyzonty. Część z tych filmów miała jakość Blu Ray. Sam projektor jest przygotowany maksymalnie na jakość HD, ale nawet przy 4K dawał radę. Obejrzałem sporo filmów w wyższej jakości i mimo, że projektor nie ma konstrukcyjnie możliwości dociągnięcia jakości BD i tak zaskakująco świetnie dawał sobie radę, mimo paru momentów kiedy w kadrze pojawiało się niebo i pojawiały się charakterystyczne granice między odcieniami. Nie było to jednak uciążliwe i nie odbierało mi to przyjemności z seansu. Wysoka jakość obrazu jest wynikiem zastosowania technologii 3LCD, która (za stroną producenta):

zapewnia równie wysokie natężenie światła białego oraz barwnego, dzięki czemu obrazy są nawet trzykrotnie jaśniejsze niż w przypadku porównywalnych, jednoukładowych projektorów DLP⁵.

Pandemia i kolejne lockdowny sprawiły, że wielu z nas zatęskniło za seansami kinowymi. Projektor może być dobrym kompromisem, a wybór Epson EF-12 będzie super opcją.

Więcej informacji technicznych o projektorze TUTAJ

PS Pierwszy raz w życiu oglądałem film na suficie! Polecam gorąco. Niesamowity komfort, chociaż z początku jest to dość dziwne uczucie. Szczególnie przydatna opcja, kiedy to jedyna większa przestrzeń w mieszkaniu, mogąca nam posłużyć za miejsce do projekcji.


21. Festiwal Nowe Horyzonty - relacja

21 Festiwal Nowe Horyzonty - relacja

Przedziwny to był dla mnie festiwal. Nigdy wcześniej nie miałem okazji być na stacjonarnej edycji Nowych Horyzontów.

Rok temu obejrzałem kilkanaście filmów w ramach pandemicznej edycji online, łączonej z American Film Festiwal. Jednak wiadomo, że stacjonarne festiwale to zupełnie inna bajka. W każdym razie do Wrocławia przyjechałem po kilkudniowych włóczeniu się po Wiedniu, z przerwą na jedną noc w domu. W dodatku w sobotę musiałem czasowo podzielić się między festiwal a konkurs Gali Twórców, którego byłem finalistą w swojej kategorii. Nie miałem parcia na oglądanie na siłę, byle więcej, a tak by było gdybym miał karnet – kupiłem bilety na wybrane filmy. To była edycja skupiona głównie na spotykaniu ze znajomymi i jedzeniu. Dziennie tylko dwa, trzy filmy. Lubię festiwalowy stan wyczerpania i filmowego przebodźcowania, ale i taka forma, jak się okazało, również mi odpowiada.

Był to również pierwszy raz, kiedy tak długo musiałem mieć maseczkę na twarzy. Nie sądziłem, że się przyzwyczaję, ale poszło zaskakująco łatwo. Pozdrawiam z tej strony wszystkich malkontentów narzekających, że muszą nosić kagańce na twarzy i prezydent Duda pozwolił nie nosić. Wykazywaliście się kompletnym brakiem zrozumienia dla organizatorów i wolontariuszy wykonujących polecenia tych pierwszych. O bezpieczeństwu osób, z którymi macie styczność, nie wspominając.

W ramach 21. Festiwalu Nowe Horyzonty, obejrzałem dziesięć filmów – osiem stacjonarnie, dwa online. Jakkolwiek podczas pandemii długo ceniłem sobie intymność domowych seansów, tak po jakimś czasie zaczęło mi to niezmiernie uwierać. Dlatego z przyjemnością raz po raz wracałem do Kina Nowe Horyzonty czy do Capitolu na kolejne projekcje. Jednak możliwość zobaczenia filmów online jest świetnym uzupełnieniem repertuaru wydarzeń stacjonarnych. Dlatego tak chętnie skorzystałem z takiej możliwości zobaczenia dodatkowych dwóch filmów festiwalowych, już po powrocie do domu.

Poniżej przeczytacie kilka zdań moich wrażeń z każdego seansu. Kolejność odpowiada kolejności oglądania.

Hiacynt, reż. Piotr Domalewski, reż. 2021

W momencie gdy piszę to zestawienie to dzień wcześniej Hiacynt zdobył Złotego Lwa za scenariusz i Złotego Klakiera na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. To każe mi zrewidować moje „meh” po seansie. Siedząc we wrocławskim Capitolu zachwyciłem się zdjęciami Piotra Sobocińskiego jra. Film wyprodukował Netflix. Wizualnie filmy z tej stajni są do siebie niezmiernie podobne, jakby operatorzy używali zestawu tych samych filtrów, kadrowania, itd. Sobociński wyszedł z tego obronną ręką, dzięki czemu Hiacynt wygląda obłędnie. Paleta kolorów raz przywoływała skojarzenia z tlącym się w nocy ogniskiem, a gdzie indziej szaroburym betonem pokrytym brudnym lodem. W połączeniu ze scenografią (Jagna Janicka) i kostiumami (Aleksandra Staszko) nie ma się wrażenia stylizacji, a świetnie zrozumianej minionej epoki. Jakkolwiek film Domalewskiego wygląda fantastycznie, to sposób przedstawienia historii wydał mi się dość nieporywający. Może na małym ekranie będę miał niebawem okazję zrewidować swoją ocenę. Premiera na Netfliksie 16 października.

 

Titane, reż. Julia Ducournau, 2021

Tegoroczny zwycięzca Cannes. Bardzo spodobały mi się wizualne metafory zawarte w tym filmie. Starzejący się facet cały czerwony z nienaturalnego nadmiaru testosteronu, różne próby zawłaszczania genderowo męskich artefaktów i w ogóle płynność pojęcia płciowości ujęta w Titane jest bardzo satysfakcjonująca. Jednak mnogość tematów jakie bierze na siebie film Julii Ducournau jest tak duży, że część z nich traktuje zbyt powierzchniowo. Tyle się tam działo, że po seansie poczułem się bardzo zmęczony. Prędko nie wrócę, ale kiedyś to zrobię.

Mandibules, reż. Quentin Dupieux, 2020

Doceniam Morderczą oponę. Był to jakiś powiew świeżości w swoim czasie. Absurdalny koncept i humor trafiły do mnie, chociaż nie bez zastrzeżeń. Dałem Dupieux kredyt zaufania. Liczyłem, że w Mandibules Francuz rozwinie się w sposobie kreowania humoru w filmie, będzie nieco bardziej kreatywny. Nic z tych rzeczy. Znowu dostałem mało kreatywny, wtórny film, który powiela błędy debiutu. Widzę próby stylizowania na epizodyczną komedią slapstickową i pierwsze pół godziny ma się naprawdę rewelacyjne: bohaterowie to najwięksi durnie od czasów Głupiego i Głupszego co generuje cała masę onirycznych, nierealnych i absurdalnych gagów i innych komicznych sytuacji. Z czasem, tak jak na filmie z bitumicznym zabójcą, odczuwałem coraz większe zmęczenie brakiem pomysłu na umiejętne kreowanie sytuacji humorystycznych. Podobnie jak debiutowi, dam temu filmowi jeszcze kilka szans, bo czuję w nim potencjał. Chociaż może to być moje myślenie życzeniowe, że tak ciekawy twórca jak Dupieux, nie zatrzymał się w miejscu i ciągle się rozwija.

 

Pleasure, reż. Ninja Thyberg, 2021

Podczas tegorocznych Nowych Horyzontów obejrzałem dziesięć filmów z czego większość pokazywała jak beznadziejni (delikatnie ujmując) potrafią być mężczyźni i/lub jak okropnym systemem, na którym traci każdy, jest patriarchat. Jakkolwiek by to nie było kliszowe stwierdzenie, to taka ilość filmów biorąca na tapet takie tematy świadczy o tym, że długo jeszcze takie filmy będą musiały powstawać. Pleasure łączy te dwie rzeczy w historii typu „po trupach do celu”, tym razem osadzając ją w środowisku pornograficznym. Męczący, niekomfortowy, unikający dosłowności, świetnie zrealizowany film.

 

A-ha – The Movie (pol. A-ha), Thomas Robsahm, 2021

A-ha – The movie to największy zawód tegorocznej edycji. Nigdy nie miałem serca do synth popu, jednak norweski zespół od zawsze do mnie przemawiał. Ich najwcześniejsze płyty doceniam, ale to ostatnie dokonania uwielbiam najbardziej. Lifelines, Summer Moved On czy Forever Not Yours do dzisiaj wywołują we mnie gęsią skórkę i są jednymi z tych kawałków, do których wracam najczęściej. Jednak doceniam w całości a nostalgiczny klimat ich utworów naznaczył sporą część mojego nastolęctwa. Po tym filmie sporo oczekiwałem i chyba dlatego to co otrzymałem tak mnie zabolało. Spodziewałem się, że konieczne będzie odhaczenie pewnych niezbędnych punktów: skrócone biografie członków zespołu, tego jak się spotkali, itd. Tymczasem im dalej film trwał, tym bardziej przekonywałem się, że to kolejna ekranizacja wpisu z Wikipedii. Chociaż piosenki przyjemne. Otrzymałem prawie żadne osadzenie w kontekście czasów w jakim przyszło działać zespołowi, żadnej wzmianki o warstwie tekstowej piosenek. Zamiast tego obejrzałem sztampową historię zespołu, która jak po sznurku punktuje najważniejsze wydarzenia. Gdyby nie drobna wzmianka, że najwięksi wykonawcy popowi inspirowali się ich twórczością, można by sądzić, że jest to historia zupełnie osobna i wyizolowana od reszty rynku muzycznego. Czy naprawdę potrzebujemy takich niewiele wnoszących filmów? Film parówka – śladowe ilości zniuansowania, które zbyłem wzruszeniem ramion i rzekłem po seansie: „To wszystko? Aha. No, szkoda trochę”.

 

Redoubt (pol. Reduta), reż. Matthew Barney, 2019

Wypełniona tańcem współczesnym adaptacja mitu o Dianie i Akteonie. Niewiele więcej mogę dodać. Kino bardzo kontemplacyjne, dość nudne. Diana i jej dwie towarzyszki Dziewice to ktoś w rodzaju żołnierek broniących swojego terytorium, a Akteon i jego partnerka to artyści, wykonujący (chyba) miedzioryty. Film na niezłe spanko. Ilekroć otworzycie oczy podczas seansu Wasze oczy ucieszą przepiękne sfilmowane góry i lasy.

 

Golden Eighties (pol. Złote lata '80), reż. Chantal Akerman, 1986

Mój ulubiony film tegorocznej edycji. filmowa laurka o latach ’80, zrobiona w latach ’80. Tytułowa dekada w filmie Chantal Akerman to czasy, w których zderzają się rozterki dwóch pokoleń: tych którzy doświadczyła groza II Wojny Światowej i Holocaustu oraz tych już oderwanych od problemów swoich dorosłych, skupiona bardziej na sobie. Wydawałoby się, że dorosłe osoby z bagażem, często trudnych doświadczeń, będą lepiej od młodszych radziły sobie z plątaniną uczuć. Tymczasem Akerman portretuje bohaterów z ogromną czułością, pozwalając im na błądzenie, smutek i na popełnianie tych samych pomyłek, by ostatecznie wyciągnęli jakieś wnioski. Młodzieńcza energia, rozszczebiotanie dziewczyn i pozerstwo chłopaków (podbite przez musicalowe fragmenty), uzupełnia się goryczą wymieszaną z niepokojem o jutro u dorosłych.

Memoria, reż. Apichatpong Weerasethakul, 2021

Drugi po Wujku Boonmee… film Apichatponga Weerasethakula, który widziałem. Tego też nie zrozumiałem. Jednak nauczyłem się czegoś o sobie podczas tego seansu – oglądając takie filmy w kinie totalnie wsiąkam w ten świat i niepotrzebne jest mi rozumienie, wystarczy mi atmosfera, wynikająca z tempa tajemniczej narracji czy statycznych kadrów. Jak powiedział kiedyś Jakub Dem  Dębski, bycie zakładnikiem przestrzeni sali kinowej, ma w trakcie tego typu filmów ogromne plusy. Chyba dlatego mój porzedni seans filmu tego reżysera, na laptopie, okazał się fiaskiem. Nie miał zwyczajnie szans mną zawładnąć. Wujka… będę musiał sobie kiedyś powtórzyć w kinie, jeśli tylko nadarzy się okazja, a tymczasem Memorię serdecznie Wam polecam. Najlepiej na wielkim ekranie. Idealne zamknięcie stacjonarnego etapu festiwalu.

 

Sexual Drive, reż. Kôto Yoshida, 2021

Tak się złożyło, że ostatnie japońskie filmy, które oglądałem krążyły wokół seksu i jedzenia. Siłą rzeczy takie mam pierwsze skojarzenia kiedy myślę o tej kinematografii. Zaznaczam to, ponieważ wg rozmowy Łukasza Mańkowskiego, którą przeprowadził z reżyserem Sexual Drive, Kôtą Yoshidą (do przesłuchania TUTAJ, przeprowadzoną na potrzeby 21. Edycji festiwalu Nowe Horyzonty), japońscy reżyserzy rzadko łączą te dwa tematy w swoich filmach. Jednym z tych wyjątków jest Tampopo (1985) w reżyserii Jûzô Itamiego, z którym film Yoshidy, który obejrzałem, często jest porównywany.

Film Yoshidy to trzy nowele, które łączy postać Kurity – kimś w rodzaju trockstera nie z tego świata. Gra go fantastyczny, trochę diaboliczny Tateto Serizawa. Bardzo przyjemny, zmysłowy a miejscami niezmiernie zabawny film.

PS Po seansie zapragnąłem zjeść natto, potrawę z pierwszej noweli. Akurat w wege sklepie w moim mieście była ostatnia sztuka. Pachnie jak piwo, smakuje tak jak możecie sobie wyobrazić jak smakuje sfermentowane ziarno soi. Zjedzone, odhaczone. Jest to intrygujące, ale fanem nie zostanę. Zostało mi za to do spróbowania bardzo pikantne mapo tofu ze środkowej noweli. Jadł ktoś?

Strawberry Mansion (pol. Rezydencja Pod Truskawką), reż. Kentucker Audley / Albert Birney, 2021

Mój drugi seans online, a zarazem ostatni w ramach 21. Nowych Horyzontów. Świat Rezydencji pod Truskawką jest zawieszony między przeszłością a przyszłością. Na kasety VHS nagrywa się wspomnienia, które podlegają państwowej kontroli i podatkom. Retrofuturystyczny klimat wygląda jak wyciągnięty z serialu Tam gdzie rosną stokrotki, a gdzie indziej jak z kart powieści Przygód Guliwera. Na płaszczyźnie fabularnej jest tu trochę Matrixa i MirrorMask Dave’a McKeana. Finalnie otrzymałem kociołek z mnóstwem inspiracji, motywów, wątków. Filmowi nie zawsze jednak to wychodzi na dobre. Antykapitalistyczny wydźwięk twórcy starają się tu wysuwać do przodu, ale nie potrafią go tak poprowadzić, by mógł odpowiednio, mniej eksplicytnie, a w sposób bardziej zniuansowany wybrzmieć. Cudownie z kolei działa retro-futurystyczny realizm magiczny tego filmu. Zachwyciłem się jego pastelowymi kolorami, ale też historią o poszukiwaniu miłości, opowiedzianą trochę w stylu Alicji w krainie czarów.

 


Taniec, pantomima i aktorstwo - luźne przemyślenia

Taniec, pantomima i aktorstwo - luźne przemyślenia

Niczego mi tak obecnie mi nie brakuje tak bardzo, jak imprez w klubach.

Charakter mojej pracy polega głównie na tym, że prowadzę szkolenia, co sprowadza się do kilkugodzinnego nawijania do monitora laptopa w pozycji siedzącej. I tak od kilku tygodni. Nie narzekam. Jestem całkiem spokojny, bo zdaję sobie sprawę jak dalece uprzywilejowana jest moja sytuacja. Jednak taki kołowrotek mocno siada na głowę. Wczoraj pandemiczna rutyna tego zajęcia wybiła skalę w mojej głowie. Zaczęło się od kolejnego przesłuchania niedawno odkrytego przeze mnie utworu pt. „No Plans for Love (D-Nice z Ne-Yo z  Kentem Jonesem)”. Potem już poszło z górki (i nie sposób było to zatrzymać): Justin Timberlake, Bruno Mars, Shakatak, Shalamar… . Przez pół godziny „ogarniałem” mieszkanie tańcząc. Był moment (naprawdę!), że łzy napłynęły mi do oczu. Taniec wyzwala we mnie z niczym nieporównywalne poczucie wolności, jakby to ciało było głodne ruchu w niestandardowym niż na co dzień zakresie. Paradoksalnie, mam poczucie, że moje ciało jest „poruszane” przez rytm muzyki, nie odwrotnie. Ciało nie jest wtedy na usługach muzyki. Rytm, melodia są raczej drogowskazem do tego jak ciało ma się poruszać. Werbel – bach! ręka w bok, werbel – bach! noga do tyłu. Po pewnym czasie to przychodzi trochę automatycznie. W trakcie pandemii jestem prawie odcięty od takich odruchów i nawet brak seansów kinowych mi tak nie doskwiera (za którymi również bardzo tęsknie!), jak brak tanecznej wolności, która uruchamia się tylko w klubach.

Wczoraj taką namiastką klubu było mieszkanie, a publicznością moja Luba. Po kilkunastu minutach nieskrępowanego tańca zdałem sobie (nie po raz pierwszy), że nic mnie tak nie nakręca do tańca jak publiczność. Czuję się obecnie jak clown bez publiczności. W trakcie tańca uwielbiam się wygłupiać, naruszać tabu (bez naruszania czyjejś sfery intymnej, oczywiście). Ale po co mi te wszystkie wygłupy kiedy publiczności brak? Nie ma smutniejszego klauna, od tego któremu brakło publiki. Pani Luba jest oczywiście bardzo zacną odbiorczynią moich pląsów, ale jednak z ciężkim sercem nie potrafię zestawić tego z połączeniem dudnienia basu z mocnego nagłośnienia i kilkuset stłoczonych rozgrzanych tańcem ciał, których właściciele czasem zerkają w stronę wariata, który wygląda jakby właśnie wyszedł spod prysznica.

Te przemyślenia zawiodły mnie kolejny raz w kierunku rozważania jak blisko tancerzom jest do aktorów, ale też do mimów. Oglądając tancerzy poppingu, jazz funku czy lockingu ogromną frajdę mi sprawia wyłapywanie elementów pantomimy w ich występach. Wszelkie izolacje czy mimika twarzy to przecież typowe elementy artystów pantomimy. Natomiast choreografie taneczne, bardzo często starają się przekazać jakąś historię lub wyrazić emocje - wtedy układ staje się czymś w rodzaju tanecznej etiudy. Tym ostatnim jest na przykład performens Marcela Marceau pt. The Mask Maker (1959), w którym podczas nakładania iluzorycznych masek zmienia się również charakter odgrywanej postaci. Z kolei ścisły związek pantomimy i tańca pokazał w skeczu „Historia tańca” Ireneusz Krosny. I jest to przypadek najbardziej oczywisty, ponieważ występy pana Ireneusza są doskonałym przykładem, jak wiele łączy te dwie formy artystycznego opowiadania ciałem. Jego twórczość jest również dowodem na to, że bycie mimem wymaga sporej kondycji fizycznej i nie ogranicza się tylko do szukania szyby (na pewno ten gag ma swoją fachową nazwę w środowisku artystów).

Pantomima jest jednym fundamentów burleski filmowej. Na swój rodowód pantomimiczny wskazywało wielu komików niemych filmów. Jednym z nich był Stan Laurel, połowa ponadczasowego duetu Stan & Ollie (u nas znani jako Flip i Flap). Postać jaką odgrywał w tej serii była mieszanką absurdalnego spokoju i mentalności dziecka. Laurel był również aktorem, który wykazywał się często niesamowitą, taneczną w swoim charakterze, gibkością ciała. Można to zobaczyć w Liberty (1929) Leo McCarey’go. Nasza para pechowców gra tu zbiegów z więzienia, którzy nieszczęśliwie wjeżdżają na stalowy szkielet budowanego wieżowca. Stan w pewnym momencie zaczyna się tak bardzo bać, że trzęsie kolanami, zbliżając i oddalając je od siebie w półprzysiadzie. Ta nadekspresyjność dolnej partii ciała, dodaje komizmu odejmując tym samym nieco powagi całej sytuacji. Natomiast sam ruch ma w sobie ogromny ładunek tanecznego powabu, który wiele razy widziałem jako element choreografii tanecznej.

I chociaż zdaję sobie sprawę, że sukces artystów pantomimy zależy w pewnej mierze na improwizacji, to jednak ich występy są wynikiem ogromnej ilości godzin spędzonych na próbach. Jeśli moje taneczne, w pełni improwizowane pląsy, można określić jakąś namiastką pantomimy, to nie mogę sobie wyobrazić, co przeżywają w obecnych czasach wszyscy artyści, którzy żyją z występowania dla publiczności. Zostają występy online, ale czy są one zawodowo satysfakcjonujące?

PS Takie to przemyślenia w czasach kiedy obsesyjnie szukam prostych przyjemności, takich jak piętka chrupiącego chlebka, która jest najpyszniejszą częścią całego chlebka. Kumulacja chlebkowości. Próbowaliście jeść chlebek tańcząc?


„Santa Claus Conquers the Martians" (1964), reż. Nicholas Webster

Santa Claus Conquers the Martians (1964), reż. Nicholas Webster

Santa Claus Conquers the Martians - nie kumam o co biega z tym tytułem, bo nikt tam nie kolonizuje Marsa, ten głupek z filmu, Święty Mikołaj tym bardziej. Pozwólcie, że opiszę tu w skrócie fabułę, bo jest to hit.

Dzieci na Marsie tylko wlepiają gały w telewizor oglądając ziemskie programy, uczą się, śpią i jedzą tabletki, które imitują w smaku ziemskie jedzenie. Od jakiegoś czasu te dwie ostatnie czynności nie wychodzą im najlepiej. Stan apatii zmartwił marsjańskich rodziców, więc ojciec, który jest kimś w rodzaju lidera społeczności, poszedł do Chochem (w jidysz oznacza mędrca) który wygląda jak bieda wersja Gandalfa i jako jedyny z jakiegoś powodu nie ma zielonej skóry. Radzi im, żeby sprowadzili z Ziemi Świętego Mikołaja, który wskrzesi w małych dorosłych, jak mówią o swoich dzieciach Marsjanie, dziecięcą radość z życia. Wybierają się na Ziemię i spotykają parę dzieciaków (jedne z najgorszych dziecięcych aktorów w historii kina). Mierząc do nich z czegoś co przypomina karabin AK-47 mówią tym dzieciakom, żeby się ich nie bały i wskazały im drogę do prawdziwego Świętego Mikołaja.

Marsjanie mają pistolet, który pozwala zamrozić przeciwnika na jakiś czas. No, to zamrozili pomocników i panią Klausową (na marginesie: to pierwszy film, w którym pojawia się żona Świętego Mikołaja). Święty okazuje się śmieszkiem: "Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem, żebyś tak długo stała bez ruchu i nic nie mówiła". Tak czy owak, porywają go na Marsa.

Wtrącenie: w trakcie podróży Mikołaj rzuca dowcipem, którego nie zrozumiałem, może mi ktoś pomoże: KLIK. Czy to jest nawiązanie do wielkiego londyńskiego smogu z roku 1952? 


Przytul misia. Misiu zimno. Aktor przebrany za niedźwiedzia polarnego w tej scenie, Gene Lindsey, zagrał potem we Wszystkich ludziach prezydenta Alana J. Pakuli, w roli Alfreda D. Baldwina.

Na miejscu Marsjanie budują Klausowi małą fabrykę zabawek a ten utyskuje, że nie może robić ich ręcznie, tylko za pomocą przycisków na maszynie (krytyka mechanizacji przemysłu wjechała jak hiszpańska inkwizycja). Marsjanin Voldar, bad guy tego filmu, nie zgadza się na to, by ich dzieci były dziećmi, cały czas próbuje sabotować pracę Mikołaja. Pod koniec filmu porywa jednego ze swoich współobywateli przebranych za Świętego, przekonany, że to sam Mikołaj, który zaczął transformować w Marsjanina. Kiedy zdaje sobie sprawę z pomyłki atakuje fabrykę, ale czeka tam na niego zasadzka, którą zorganizował Mikołaj. Polegała ona na tym, że dzieciaki (ziemskie i marsjańskie) zaczęły rzucać czym popadnie w swojego wroga. Pojawia się tam przez moment czołg. Dlaczego marsjańskie dziecko, chciałby czołg na święta? - pomyślałem. Nim zdążyłem rozwikłać tę zagadkę film się skończył odlotem Świętego Mikołaja wraz z Billym i Betty (ziemskimi dziećmi) jakimś statkiem kosmicznym na Ziemię. Kto tym kieruje? Co to za statek? Skąd się tam wziął? Po co pytać. Film się skończył a widz zostaje z poczuciem, że obejrzał coś niezwykłego. Dziwnego, ale niezwykłego.

Film jest absolutnie okropny, ale ma swój urok. Co jakiś czas pojawia się na liście najgorszych filmów wszech czasów. Film z miejsca stał się kultowy w Stanach a ze względu na to, że film jest częścią domeny publicznej, co jakiś czas popkultura sobie o nim przypomina. Paul L. Jacobson, procent i scenarzysta swój jedyny film, który zrobił w karierze określił (za angielską Wikipedią):

>>(...)a „yuletide science fiction fantasy" and said he made it because of a perceived gap in the market. „Except for the Disneys, there's very little in film houses that children recognize as their own".<<

Muszę kiedyś zerknąć ile jeszcze Jacobson takich luk wymyślił. Parafrazując: space is the limit.

Braki budżetowe widać na każdym kroku. Aktor przebrany za niedźwiedzia polarnego, którego morda może przyprawić o koszmar niejednego dzieciaka, kartonowe dekoracje, absurdalne stroje Marsjan, ich makijaże, które kończą się tam, gdzie zaczyna szyja, wycinki z filmów reklamujących, jak mi się zdaje, NASA, koszmarna gra aktorów na czele z dziecięcymi... . Mimo to lubię ten film. Szczególnie za slapstickową scenę z końca, w której dzieciaki atakują Voldara zabawkami z fabryki zabawek. To była chwila dziecięcej ostatecznej unii ziemsko-marsjańskiej, który miał w sobie tę nieposkromioną energię, jaką charakteryzują się najmłodsi. Jeśli miałbym na coś narzekać w tym miejscu, to na to, że słabo tę scenę podbudowano. Ten moment prawdziwego, szczerego dziecięcego szaleństwa w tym filmie, jak szybko się zaczął, tak szybko skończył. Bęc, nie ma. Przyszedł niszczyciel dobrej zabawy i uśmiechów dzieci w postaci ojca i powiedział DOŚĆ! i zabawa skończona. Nie mogę jednak wymagać za dużo. Nie był to czas stracony, chętnie obejrzałbym więcej takich zjaranych filmów :D


To co widzicie to jeden z moich ulubionych „niedorobionych" momentów tego filmu wynikających z braków budżetowych. O tym, że Ziemianie dowiadują się o porwaniu dowiadujemy się ze stron tytułowych gazet w różnym języku. Ostatnia anglojęzyczna (fikcyjna jak się domyślam) zatrzymała się na dłużej. Jej nagłówek brzmiał: "Święty Mikołaj porwany!". Widz ma się domyślić, że pozostałe nagłówki miały podobny zatrważający ton. Jak widać Życie Warszawy olał temat porwania Klausa. Cóż..., mieliśmy wtedy sowieckiego Dziadka Mroza :D

To w tym filmie zadebiutowała Pia Zadora, jedna z najgorszych aktorek w historii kina, ale całkiem spora gwiazda muzyki. Możecie ją kojarzyć z hitu When the Rain Begins to Fall z Jermainem Jacksonem. Polski akcent: nazwisko jej matki, Polki (Zadorowski) posłużyło jej za sceniczny pseudonim sceniczno-aktorski.

PS Niech ktoś zrobi dziesięciogodzinną wersję tego fragmentu: KLIK 2 - czy tylko ja czuję niepokój oglądając to? :D to w sumie jedyny taki dziwny moment, który jak mi się zdaje, wyszedł przypadkiem.