Flip i Flap, Małe Urwisy i inni, czyli przegląd świątecznych filmów slapstickowych.
Flip i Flap, Małe Urwisy i inni, czyli przegląd świątecznych filmów slapstickowych
Harold Lloyd z żoną Mildred Davis (również gwiazdą kina) i synem Haroldem Dukiem Juniorem. Zdjęcie zostało zrobione w posiadłości Greenacres, o której pisałem TUTAJ. Natomiast o miłości wielkiego komika do świąt opowiada TUTAJ, jego córka Suzanne.
Ten rok był wyjątkowo trudny dla wielu z nas.
Rozpoczynając poszukiwania filmów świątecznych do tej listy, uznałem, że powinny to być tytuły, które pozwolą na chwilę oderwać się od trosk, których uzbierało się ponad miarę. Dobrym sposobem na to jest oglądanie filmów z uniwersalnym slapstickowym humorem.
1. Good Cheer (1926) z serii Little Rascals
Zaczynam tę listę pozycją wyjątkowo smutną jak na film burleskowy. Podobnie jak filmy Chaplina, filmy o tytułowych Małych Urwisach są bardzo zadłużone w poetyce dickensowskiego świata. W świecie gdzie radość dają najmniejsze drobiazgi i nie można mieć zbyt wielkich marzeń, dzieci często muszą sami zarabiać pieniądze (bardzo rzadko, albo w ogóle nie widzimy ich rodziców). Efekt komediowy w filmach z tej serii często dostarczała konfrontacja urwisów z przedstawicielami wyższych sfer społecznych.
Tak o filmach z serii Little Rascals pisałem w czerwcu tego roku:
Mimo, że seria była jednym z pierwszych przełomów w kwestii prezentacji mniejszości rasowych i narodowościowych, w czasach premiery kolejnych filmów pojawiało się mnóstwo głosów krytycznych dotyczącej samej jakości tej reprezentacji: twórców oskarżano o szkodliwe powielanie stereotypów. Z dzisiejszej perspektywy możemy ocenić, jak dalece bezkompromisową serią były te filmy. Roach przede wszystkim stawiał na zabawę. Dawał aktorom ogromne poczucie swobody na planie, jednocześnie nie pozwalając, by ktoś z nich górował nad resztą (dlatego do obsady nigdy nie dołączyła m.in. Shirley Temple). I nawet jeśli zabawa stereotypami bywała niepotrzebnie przeciągnięta lub zwyczajnie nietrafiona, to zdarzały się pomysły absolutnie perfekcyjne w swoim szaleństwie. Przykłady? Mało śmieszną znajduję serię dowcipów opartą o pomyłkę w jednym z filmów, w którym nasz tytułowy gang sądzi, że czarnoskóry brat jednego z bohaterów zamienił się w szympansa. Z drugiej strony pomysł, by w jednym z pierwszych odsłon serii założyli klub Cluck Cluck Klams, jest zarówno świetnym obśmianiem rasizmu jak i niepokojącym komentarzem, na temat przejmowania wzorców przez dzieci, ze świata dorosłych (jeden z bohaterów dowiedział się o istnieniu organizacji o podobnej nazwie z gazety). Hal Roach stworzył jedną z najdłużej i najbardziej przełomowych społecznie franczyz w historii kina. Przez serię przewinęli się bohaterowie najróżniejszych narodowości i ras. Był chłopak pochodzący z Włoch, dwóch tzw. „Asian American" oraz pięciu afroamerykańskich malców. Wśród nich był czarnoskóry Farina, którego postać nie posiadała jednoznacznie określonej płci. Często w jednym filmie występował jako dziewczynka i chłopczyk.
W Good Cheer pomagają rozbić gang fałszywych Świętych Mikołajów i próbują zarobić pieniądze sprzedając marznącym przechodniom gorące cegły. Inspiruje ich do tego duch prawdziwego Świętego Mikołaja. W świecie Małych Urwisów powstał jeszcze jeden świąteczny epizod. Był to odcinek specjalny animowanego serialu The Little Rascals wyemitowany w roku 1979. Jednak jego wydźwięk jest jeszcze bardziej smutny niż filmu z 1926. Do zobaczenia TUTAJ.
2. Malice in the Palace (1949) i Rumpus in Harlem (1956) z serii The Three Stooges
Powyższy film to Malice in the Palace (1949). Jego remake Rumpus in Harlem (1956) możecie obejrzeć TUTAJ
Kolejny archiwalny wpis w ramach tej polecanki. Tym razem dokładnie sprzed roku i o najbardziej fizycznej odmianie slapsticku w wykonaniu panów z The Three Stooges
Wyobraźcie sobie, że wszystkie gagi oparte na przemocy, które możecie oglądać w kreskówkach Warner Brothers czy Disneya są zagrane przez żywych aktorów. Tym właśnie są filmy z Three Stooges. Luźno zlepionymi gagami, doprawionymi efektami dźwiękowymi, które od zawsze odrealniały przemoc, nadając jest humorystycznego wydźwięku (wspominam o tym TUTAJ). Chciałbym w tym miejscu oddać głos Michałowi Oleszczykowi (dzięki, któremu dowiedziałem się o Trzech Głupkach), który w recenzji The Three Stooges braci Farrellych pisze o samej serii tak:
>>Krytyk J. Hoberman zwrócił niedawno uwagę na żydowskość Stoogesów jako klucz do zrozumienia ich powtarzanego raz za razem „numeru”: pomijając etniczną przynależność i życiorysy samych wykonawców, także treść ich kolejnych filmów stanowi metaforę nieudanej asymilacji żydowskiego proletariusza w tkankę amerykańskiego społeczeństwa (Moe jest w tej optyce sfrustrowanym ojcem Curly’ego i Larry’ego, starającym się ich bezskutecznie wyuczyć rozumu przez wymierzane bez opamiętania ciosy i rzucane non-stop obelgi).
(...)Nie byli wielkimi komikami, ale stanowili najczystszy destylat utraconego świata wodewilu, w którego stęchliźnie i śmiechu dorastało amerykańskie społeczeństwo wielojęzycznych imigrantów, a reprezentowane przez nich komediowe rzemiosło było jednocześnie grubo ciosane i koronkowo precyzyjne. Śmiejąc się z ich barokowo brutalnych bójek, zmieniających burdę w balet, cofamy się do własnego dzieciństwa, zdzierając pokłady kulturowego lakieru, którym paćkają nas szkoły, salony i autorytety, docierając do czegoś tak pierwotnego i prawdziwego, że – do licha – Grotowski by pozazdrościł.<<
Wystąpienie Świętego Mikołaja (czy raczej Świętych Mikołajów), w poniższych odcinkach, jest dość pretekstowe, ale wystarczająco zabawne. Zwróćcie uwagę na przezabawne nazwy państw na mapie w jedenastej minucie i dwudziestej sekundzie filmu. Mapa ta ma pomóc głównym bohaterom w zdobyciu diamentu, którego sprzedaż pozwoli im na wynajęcie lepszego mieszkania.
Z kolei plansza otwierająca remake pod tytułem Rumpus in Harlem (1956) jest ona zapowiedzią trochę innej motywacji bohaterów (Orient - gdzie mężczyźni są mężczyznami, a kobiety są z tego zadowolone). Tutaj również próbowali ukraść diament, jednak po to, by uchronić narzeczone z tytułowego harlemu przed niewolnictwem.
W obydwu wersjach można obejrzeć popisową sekwencję przygotowania pozornie makabrycznego posiłku. Dla samych samych tych gagów warto obejrzeć jeden z tych dwóch filmów.
3. There ain't no Santa Claus (1926) z Charleyem Chasem
Od 59:45 panowie zaczynają wprowadzenie do filmu.
Na Facebooku nie raz wspominałem o fantastycznym przedsięwzięciu jakim jest Silent Comedy Watch Party. Panowie Ben Model Steve Massa co tydzień w niedzielę o godzinie dwudziestej pierwszej naszego czasu, zapraszają na swój kanał na YouTube. Drugi z panów po opowiada, o osobach biorących udział w powstawaniu filmów, do których wcześniej pierwszych z nich grał na pianinie. W trakcie każdego rejestrowanego streamingu można często zobaczyć nigdzie wcześniej nie pokazywane komediowe perły z niemej epoki kina.
W ostatnią niedzielę, 20 grudnia, jednym z trzech wyświetlanych filmów był There ain't no Santa Claus z jednym z jednym z największych gwiazdorów Hal Roach Productions, Charleyem Chasem. Komik gra tutaj niezamożnego mężczyznę, który próbuje wszelkimi sposobami zdobyć prezenty dla swojej rodziny. Jednym z nich jest zegarek dla żony. Problem polega na tym, że Charley (komicy często występowali wtedy pod swoim imieniem i nazwiskiem) zalega z czynszem, a właściciel nie należy do wyrozumiałych.
4. Big Business (1929) z serii Stan and Ollie (znani u nas jako Flip i Flap)
Do niedawna świadomie unikałem filmów z tym duetem. Ich humor z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie z dzisiejszej perspektywy powodu, wydawał mi się mało oryginalny i szalony jak na komedie slapstickowe. Powrót do nich był dla mnie niemałym, Pozytywnym szokiem. Nie sądziłem, że filmowa relacja tych dwojga będzie miała w sobie tyle czułości. Zachwyca mnie też postać grana przez Stana Laurela. Był uroczo niezdarny, jakby wiecznie o parę sekund przed wydarzeniami z otaczającego go świata. Objawiał magiczne zdolności w najbardziej absurdalnych momentach (jak w fantastycznym Block-Heads). Z kolei jego linie dialogowe były często rozpisane na przezabawne gry słowne. Jeśli Laurel był niczym jezioro, z nie smaganym żadnymi podmuchami wiatru powierzchnią, to Hardy był tym wiatrem, który za nic nie mógł wpłynąć na absurdalny spokój swojego towarzysza, co tylko wzmagało jego frustrację. Jednocześnie w kryzysowych momentach doskonale potrafili wzajemnie się ochraniać, wspierać i w kryzysowych sytuacjach ich współpraca to czysta poezja destrukcji.
Big Business zaczyna się niepozornie. Ot, Stan i Ollie próbują, z mizernym skutkiem, zarabiać sprzedając drzewka świąteczne. Film rozwija się zgodnie z podstawową regułą slapstickowych komedii rozpędzającej się powoli maszyny destrukcji. Wyjątkowość tej pozycji polega na tym, że niszczycielska siła skierowana jest w większej mierze na świat zewnętrzny, pomijając przy tym ludzi. Nie doświadczymy tu prawie klasycznych gagów takich jak kopniaki, obrzucanie się ciastami, ucieczki, itp., gdzie rzeczywistość wokół jest niszczona niejako przy okazji. W Big Business głównym źródłem ataków dwóch stron konfliktu jest własność przeciwnika (za wyjątkiem samego początku, w którym panowie m.in. obcinają nożyczkami różne części garderoby). I tak dla Stana i Olliego będzie to dom niedoszłego klienta, który z kolei rozniesie w pył samochód i drzewka sprzedawców. Finał tej farsy jest równie absurdalny jak eskalacja konfliktu.
Hal Roach opowiadał, że na potrzeby filmu kupiono dom do wyburzenia. Wg producenta pomylono domy i zniszczono posiadłość właścicieli, którzy akurat byli na wakacjach. Mimo, że Stan Laurel zdementował tę opowiastkę jako zmyśloną, to Roach do śmierci twierdził, że jest prawdziwa.
5. Babes in Toyland (1934) z serii Stan and Ollie (znani u nas jako Flip i Flap)
Wersję kolorową można obejrzeć TUTAJ
Kolejna świąteczna propozycja z serii przygód Stana i Olliego. Tym razem ich bohaterowie są pracownikami w fabryce zabawek, która przyjmuje zlecenia od samego Świętego Mikołaja. Film jest filmową adaptacją operetki pod tym samym tytułem z 1903 roku. Wygląd tytułowej wioski, imiona i charakter postaci zostały wprost przeniesione z bajek dla dzieci lub różnych rymowanek popularnych wśród najmłodszych w Stanach na przełomie XIX i XX wieku (więcej na angielskiej Wikipedii TUTAJ). Film z Laurelem i Hardym miał, więc w chwili premiery delikatny powiew nostalgii. Mogę sobie wyobrazić, że bawili się na nim równie dobrze dzieci jak i dorośli.
Reżyserami byli Gus Meins i Charley Rogers. Pierwszy z nich reżyserował w latach 1934-36 filmy z serii Little Rascals (wtedy jeszcze znanej pod nazwą Our Gang). Drugi wyreżyserował dziewięć filmów z serii przygód Stana i Olliego w latach 1929-36.
Efekt ich współpracy nie jest powalający pod względem ilości i jakości gagów. Jest to rzecz zrealizowana solidnie, zgodnie z wszelkimi prawidłami komedii burleskowych. Fabularnie jest dość prostą i braną na tapet w wielu baśniach historią o złoczyńcy, który chce posiąść za żonę lokalną piękność. W filmie Meinsa/Rogersa małżeństwo ma pełnić funkcję spłaty czynszu (sic!) mieszkania babci rzeczonej piękności. U tej babci rezydują nasi nieudacznicy, który mimo wielkich chęci nie potrafią jej pomóc, doprowadzając do coraz większych katastrof.
Mój zachwyt wzbudziły obłędne dekoracje i kostiumy. Stan Laurel opowiadał później, że tytułowa wioska i kostiumy ich mieszkańców zostały pomalowane na bardzo żywe kolory. Bardzo żałował, że ostatecznie film nie został nakręcony w bardzo popularnym wtedy i ciągle rozwijającym się Technicolorze. Poniekąd to marzenie spełniło się, ale kilkadziesiąt lat po jego śmierci. Najpierw w 1991 pokolorowano i odrestaurowano film na potrzeby telewizji, a piętnaście lat później zrobiono ponownie to samo tylko z użyciem najnowszych dostępnych wtedy technologii. Kolorowej wersji jeszcze nie obejrzałem, ale już w czarno-białej całość robi ogromne wrażenie.
Z dzisiejszej perspektywy można zauważyć pewne elementy filmu, które się zestarzały, takie jak przedmiotowe traktowanie bohaterki, która ma zostać żoną złego Barnaby czy pomocnik rzeczonego złoczyńcy i rzemieślnicy ucharakteryzowani na Żydów. Jednak jeśli podejdziemy do tego filmu ze świadomością czasów w jakich powstał, akceptując ten świat (ale nie pochwalając jednocześnie), powinien dać nam sporo radości. Mimo sporego intertekstualnego bagażu fabularnego i pewnych moralnie wątpliwych z dzisiejszego punktu widzenia elementów, jest to pozycja nader urokliwa.
6. One Ham’s Family (1943), reż. Tex Avery
Zapewne powinno się ułożyć podobną listę tylko z animacjami (i być może nawet kiedyś taką kiedyś zrobię). Slapstickowy humor na dobre po dzień dzisiejszy rozgościł się w filmach, w których umowność świata przedstawionego jest jeszcze większa niż w filmach z aktorami, co pozwala no nadanie każdemu gagowi jeszcze bardziej absurdalnego i groteskowego charakteru. Natomiast jako dorosły (ho ho, wielkie słowa) człowiek, który na nowo odkrywa animacje, które oglądał dziecięciem będąc, zdałem sobie sprawę jak ogromny wpływ miał na mnie Tex Avery, twórca takich postaci jak królik Bugs czy kaczor Duffy i wielu, wielu innych.
One Ham's Family to slapstickowa, wersja słynnej bajki o trzech świnkach, a raczej jej kontynuacją, według której punktem wyjścia jest porażka wilka, który nie potrafił zdmuchnąć domku świnki w kamiennym domku. Po latach, świnka zakłada rodzinę, której owocem jest Junior - ryjek aniołka, charakter diabełka. Trafiła kosa, na kamień a jabłko nie padło daleko od jabłoni. Ba! jeśli tata Juniora był sprytny w swojej defensywie to synalek swoją samoobroną uczynił atak.
Animacja cechuje się dość makabrycznym humorem. Szczególnie w finale, śmiech miesza się z lekkim niedowierzaniem. Jednak miało to w moim przypadku charakter niemalże katartyczny. Dlatego tak sobie cenię przesuwanie granicy przez twórców komedii slapstickowych (zarówno w odmianie aktorskiej, jak i animowanej). Rozwałka jakiej jesteśmy świadkami, ma w sobie coś relaksującego. W końcu nie nas dotyczy krzywda podana w humorystyczny sposób (pamiętajmy, że w dużym uproszczeniu: tragedia+gagi=komedia), a po seansie wracamy do naszego mniej lub bardziej poukładanego świata, którego prawidła działania mniej lub bardziej jesteśmy w stanie przewidzieć.