To nie „Mad Max” – recenzja filmu „Jason Bourne" (2016)

To nie „Mad Max” – recenzja filmu „Jason Bourne" (2016)

Darzę tę serię ogromnym sentymentem. Można powiedzieć, że ja i mój gust filmowy dojrzewaliśmy razem z trylogią („Dziedzictwo” pomijam. Świat Bourne’a bez Bourne’a się dla mnie nie liczy). Podczas moich najdłuższych w życiu, 4-miesięcznych wakacji, tuż po maturze odświeżyłem sobie całą serię. Pokochałem bezgranicznie „Ultimatum”, polubiłem bardzo „Tożsamość”, zaś „Krucjatę” potraktowałem jako syndrom „środkowej” części trylogii – leniwe filmidło, które musiało powstać; zapchajdziura między częścią pierwszą a trzecią. Jak te filmy wytrzymują próbę czasu? Całkiem nieźle. Trochę bardziej doceniłem drugą część, zauważyłem trochę niespójności w trzeciej, ale summa summarum to ciągle jedna z moich ulubionych filmowych serii w ogóle.

Najnowsza odsłona perypetii byłego agenta specjalnego cierpiącego na amnezję kuleje na kilku poziomach, ale to ciągle niezłe kino sensacyjne. Po fiasku operacji Treadstone, CIA, na czele Robertem Deweyem (Tommy Lee Jones) i z Heather Lee (Alicia Vikander) u boku, jako szefową działu cybernetyki, tworzy kolejną ewolucję poprzednich programów o nazwie Iron Hand. Ma on działać w oparciu o ideę inwigilacji totalnej przy pomocy znanego portalu społecznościowego (jawna aluzja do Facebooka), który ma na celu wczesne wykrywanie ruchów terrorystycznych na świecie. Pliki ze wszystkimi projektami CIA, w tym Iron Hand, wykrada znana z poprzednich części Nicki Parsons (Julia Stiles). Przy okazji odkrywa, że we wszystko zamieszany był ojciec tytułowego bohatera. Parsons odnajduje Bourne’a w Grecji, gdzie bierze on udział w nielegalnych walkach na pięści, zarabiając w ten sposób na życie. Parsons opowiada Jasonowi o swoim odkryciu, a ten znowu wyrusza w świat, by odkryć prawdę.

Film podąża znanym z poprzednich części schematem, z tą różnicą, że Tony Gilroy zdecydował się przesunąć ciężar fabularny na elementy, które dotychczas funkcjonowały na drugim planie. Mamy dwa równolegle prowadzone wątki: główny, nawiązujący do sytuacji geopolitycznej panującej na świecie i terroryzmu, a także konieczności poświęcenia wolności jednostki na rzecz bezpieczeństwa ludności. Poboczny dotyczy samego Bourne’ a, który stara się odkryć własne początki jako agenta specjalnego i to, jaką rolę pełnił we wszystkim jego ojciec. Oba zgrabnie i bezszwowo przeplatają się ze sobą, co zawsze było mocną stroną serii. To, co wywołuje zgrzyty, to sama postać Jasona Bourne’ a, ledwo nakreślona w scenariuszu.

Nie da się ukryć, że filarem wszystkich czterech filmów o Bournie jest Matt Damon. Seria zapewniła mu status supergwiazdy w Hollywood. Nie jest to przykład aktora, który swoją grę opierałby na brawurze i eksperymentach, jednak filmy z jego udziałem są gwarancją obcowania z filmem co najmniej dobrej jakości, a często stają się takimi, które określa się w pewnych kręgach jako kultowe (vide: „Buntownik z wyboru”).

W serii o Bournie widać (konieczny w tym wypadku) rozwój postaci w każdym kolejnym filmie, z czym Damon poradził sobie bardzo dobrze. W „Tożsamości” Bourne to zagubiony facet, który z przerażeniem odkrywa, kim był przed utratą pamięci, co powoduje, że potrzebuje oparcia, bliskości drugiej osoby w tym chaosie, który próbuje opanować, odkąd stracił pamięć (pamiętny cytat: Jak mógłbym cię zapomnieć, skoro jesteś jedyną osobą, którą znam?). W „Krucjacie” i „Ultimatum” stara się naprawić błędy przeszłości, konfrontując się z ich skutkami. W ostatnim filmie Bourne to już dojrzały i rozgoryczony facet po przejściach. Zarabia na przemocy, którą się brzydzi i miota się między odcięciem od swojej przeszłości a wykorzystywaniem technik, których nauczył się dzięki zawodowi, który kiedyś wykonywał. Jedynym celem jego życia staje się, jak sam przyznaje, fundamentalne pragnienie świętego spokoju. Jak się okaże, nie będzie miał wyjścia, i po raz kolejny będzie musiał dać pokaz swoich umiejętności.

W tym momencie zaczynają się schody. Pozostałe tytuły w serii wskazywały na coś, co do Bourne’ a przynależy lub jest z nim związane – tożsamość, ultimatum – a tytuł ostatniego filmu jest po prostu imieniem i nazwiskiem. Paradoks polega na tym, że tytułowy bohater jest w „Jasonie Bournie” postacią drugoplanową, potrzebną w zasadzie do zaaranżowania finałowego pojedynku. Jest to zabieg dość ryzykowny i w efekcie nieudany. Bourne to nie Mad Max. Tam drugoplanowość tytułowego bohatera wywoływała wrażenie spójności z jego charakterem, tu taki zabieg powoduje, że historia Bourne’a prowadzona w filmie traci na sile rażenia. A szkoda, bo momenty, w których Damon pojawia się na ekranie, są jednym z najmocniejszych punktów filmu.

To, co naprawdę się udało, to kreacja dwójki aktorów: Tommy Lee Jonesa i Alici Vikander. Robert Dewey w interpretacji Jonesa to pierwszy przeciwnik Bourne’ a, który samym tylko uśmiechem powodował u mnie ciarki na plecach. Bohaterka grana przez Vikander pełni funkcję „tej, która z czasem zacznie pomagać Bourne’owi”, nie jest jednak postacią, która podąża schematem wytyczonym w poprzednich odsłonach, co czyni ją niejednoznaczną. To ona przez lwią część filmu gra pierwsze skrzypce, zresztą ze znakomitym skutkiem. Jest reprezentantką pokolenia, które ma przejąć schedę po Deweyu. A nie jest to pokolenie kryształowe. Cynizm, manipulatorstwo, brak skrupułów i pełne poświęcenie dla kraju bez względu na konsekwencje to cechy, które nie zwiastują końca kłopotów Jasona. Żal jedynie Vincenta Cassela w roli głównego zakapiora, Asseta. Z jednej strony to pierwszy przeciwnik, który ma osobisty motyw, żeby zabić Bourne’ a, z drugiej nic z tego zbaczania z utworzonych we wcześniejszych filmach ścieżek nie wynika. Cassel najlepiej prezentuje się w statycznych ujęciach, w słabo oświetlonych pomieszczeniach, gdzie wygląda jak mityczna bestia. Czuć wtedy, że to jedyny człowiek, który stanowi fizyczne zagrożenie dla Bourne’ a. Takich kadrów mamy jednak jak na lekarstwo. Liczyłem, że tej klasy aktor będzie miał więcej do zagrania, a Cassel tylko bije się lub biega. Asset mógł zostać najlepszym dotychczasowym przeciwnikiem Bourne’ a, a ostatecznie odegrał mało znaczący epizod.

Cała reszta elementów, charakterystycznych dla cyklu filmów o Bournie, czyli walki wręcz, nerwowy montaż, chwiejna kamera, są w filmie obecne. Stawiają widza w pozycji podglądacza, co nadaje opowieści odpowiedniej dawki realizmu i nie pozwala się nudzić.

„Jason Bourne” to pierwszy film z serii z całkowicie autorskim scenariuszem. Można tutaj doszukiwać się źródeł jego częściowego niepowodzenia. Tony Gilroy chciał udowodnić, że szkielet fabularny „Krucjaty…” (jeden zabójca, jeden pomocnik, jeden szef wszystkich szefów) mógł się sprawdzić ponownie. Aby uniknąć powielania tych motywów w skali 1:1, zmienił co nieco, próbując nadać opowieści odrobiny świeżości. Mimo dobrych chęci zmiany te poszły trochę za daleko. Greengrassowi i spółce wyszedł film, który miał pożenić stare motywy z nową historią, ale efekt finalny nie jest do końca zadowalający. Ma on jednak swoje mocne strony i zarówno nowi widzowie, jak i fani serii nie powinni uznać poświęconego czasu na seans za stracony.

Tekst został pierwotnie opublikowany na portalu Reflektor. Rozświetlamy Kulturę.