baner 8 FKA

8. Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017 (warsztaty)

Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017

(warsztaty)

Na Festiwal Kamera Akcja wziąłem udział w dwóch bardzo ciekawych spotkaniach. Pierwsze z nich było panelem dyskusyjnym o wideoesejach dotyczących m.in. tematu wykluczeń podejmowanych przez polskie filmy. Prowadzili go Kuba Mikurda, wraz z Jakubem Majmurkiem. Drugim były warsztaty poprowadzone przez Michała Piepiórkę (Bliżej Ekranu), który podjął się odpowiedzi na pytanie czy podział na krytyków i blogerów filmowych ma sens.

Czym jest wideoesej lub inaczej esej audiowizualny? Jak sama nazwa wskazuje jest to esej w formie zarówno audialnej jak i wizualnej co, jak zauważył Bartosz Zając z Uniwersytetu Łódzkiego, już samo w sobie nastręcza problemy jego definiowalności ze względu na zakres formalny jaki obejmuje jego piśmienny odpowiednik. W dużym uproszczeniu można przyjąć, że wideoesej wypełnił lukę między filmem dokumentalnym a fabularnym. Ze względu na to, że twórcy takiej formy wizualnej bazują tylko na stworzonych już produktach kultury, wideoeseje wywodzą się bezpośrednio z formy zwanej found footage (mogliście się z nimi spotkać przy okazji horrorów typu [REC], czy BLAIR WITCH PROJECT), która polega na łączeniu różnego rodzaju „wycinków”, cytatów tekstów kultury, czego efektem jest nowe dzieło.

Pierwszym wideoesejem panelu byli GŁODNI, Joanny Ostrowskiej i Łukasza Surowca, którego można było zobaczyć w ramach poznańskiej wystawy „Późna polskość” w sierpniu). Tematem dzieła było ogólnie pojęte wykluczenie przedstawione w polskim kinie ze względu na płeć lub brak pieniędzy. Autorzy połączyli w jedną całość rożne polskie filmy na zasadzie prostych przejść: ktoś kładzie telewizor na półce – cięcie – ktoś włącza telewizor, itp. Mało angażujące, mnóstwo gadających głów, szybko się znudziłem. Wprost odwrotnie było w przypadku następnego wideoeseju...

PARY (Wojciech Puś, Monika Talarczyk-Gubała) to wizualny kolaż stworzony w całości w oparciu o formę tzw. split screen'u, czyli podzielenia ekranu ( w przypadku PAR, na dwa poziomy), na których równolegle opowiadane są historie, wzajemnie się uzupełniające. Forma ta sprawiła, że PARY są nie tylko prostą zabawą w skojarzenia. Zapadł mi w pamięć szczególnie fragment, który cytował symultanicznie „W imię..." Magdaleny Szumowskiej i „Wszystko co kocham" Jacka Borcucha. W obydwu tytułach zagrali Mateusz Kościukiewicz i Andrzej Chyra. Zestawienie tych dwóch filmów pokazało w ciekawy sposób jednocześnie miłość w dwóch odmianach: jako miłość fizyczną i w relacji ojciec-syn. Tandem Puś-Talarczyk-Gubała swoim filmem zabrali również głos w sprawie uprzedmiotowienia kobiet, m.in. poprzez gwałt. No, i to był bardzo trudny fragment. Pojawił się jakiś nieznany mi fragment filmu nakręconego kamerą z ręki, lub telefonem. Forma tylko dodawała realizmu temu, co się działo na jednej z połówek ekranu. Pominę dokładny opis. Dość powiedzieć, że nie pamiętam zupełnie co w tym czasie działo się na „drugiej połówce”... . Jako całość „Pary" są wideoesejem luźno powiązanych ze sobą cytatów płynnie przechodzących od jednego tematu do drugiego. Świetny pomysł a efekt wwierca się w umysł i daje momentami bardzo nieszablonowe skojarzenia i porównania.

Kolejne dwa eseje audiowizualne były dużo „lżejsze” w przekazie. Pierwszym z nich była „Wojna polska-ruska pod flagą biało-czerwoną" autorstwa jednego z prowadzących warsztaty, Kuby Mikurdy, filmoznawcy i filozofa. Zmiksował ze sobą dwa produkty kultury: film „Wojna polsko-ruska" Xawerego Żuławskiego, oraz książkę „Pamiętniki" Jana Chryzostoma Paska. Kreacja Borysa Szyca pozostaje jedną z najlepszych w dorobku aktora. Jego Silny to doskonałe przełożenie na ekran tzw. „typowego Seby” z blokowiska posługującego się polszczyzną z pojęciami oderwanymi od swoich definicji, sposobem poruszania się i w ogóle sposobem bycia, który w każdym momencie akcentuje „jestem tu! Jeżeli na mnie patrzysz to patrz ze strachem!”. Na ekranie oczywiście, jak pamiętamy, wypadło to komicznie i samo w sobie już stało się bardzo ciekawym komentarzem do subkultury pseudokibicowskiej. W swoim wideoeseju Mikurda podkreślił absurdalność poczynań Silnego planszami z cytatami PAMIĘTNIKÓW. Jak określił na warsztatach Pasek nie był wybitnym pisarzem, a „nieusystematyzowana forma językowa, brak wewnętrznej spójności, czy rubaszność” unaoczniły widzom jeszcze bardziej humorystyczny wydźwięk „Wojny polsko-ruskiej".

Za to połączenie w wideoeseju z 2001 roku „Bitwa pod Grunwaldem" Bogny Burskiej „Potopu" Hoffmana i inscenizacji najazdu Szwedów w wersji LEGO z cut-scenkami (animowane wstawki filmowe w grach) z gier komputerowych sprawiło że pękałem ze śmiechu. Wiem dużo w jednym, więc powtórzę: POTOP Hoffmana + POTOP w wersji LEGO + bitewne cutscene z komputerowych gier. Podniosłość aktorskich scen bitewnych w połączeniu z infantylnością walk ludzików z plastyku to jakiś surrealistyczny odjazd. Uwielbiam gdy patos ściągany jest na Ziemię i wydobywa się z niego śmieszność przez takie zestawienia. A patos w wydaniu sienkiewiczowsko-hoffmanowskim nadaje się do tego doskonale.

Podczas Festiwalu Kamera Akcja byłem również na warsztatach Michala Piepiórki, który starał się m.in. przekazać praktyczne rady, zarówno jako bloger oraz jako krytyk filmowy, młodym, aspirującym do tego miana, pasjonatom. Dla mnie były to bardzo owocne w przemyślenia. Dość powiedzieć, że głównie ja zadawałem pytania. Miałem poczucie, że jak teraz nie zapytam to potem stracę okazję na zawsze. Najważniejszym wnioskiem jaki powinienem wyciągnąć z tego spotkania to, żeby krytyk filmowy mógł zbudować wokół siebie wiernych czytelników potrzebne jest regularne i systematyczne publikowanie tekstów.

Ekhm. Ta... . Obiecuję poprawę, cóż mogę więcej napisać 

Pod tym linkiem można zobaczyć „Bitwa pod Grunwaldem" B. Burskiej -> https://artmuseum.pl/…/pr…/burska-bogna-bitwa-pod-grunwaldem

PS Chciałbym z tego miejsca serdecznie podziękować panu Mikurdzie za pomoc i udzielenie mi niezbędnych informacji o prezentowanych na warsztatach wideoesejach, oraz udzielenie mi dostępu do swojego eseju. bez tej pomocy ten tekst byłby bardzo ubogi.


baner 8 FKA

8. Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017 (dzień trzeci)

Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017

(dzień trzeci)

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

Kawa zimna, ale co tam! Teksty same się nie napiszą.

Przez pomyłkę zamiast warsztatów pt. "Kinofilia czy akademia?" poszedłem na „Grę Ciieni" Kim Jee-woona. Mówią, że wszędzie lepiej, gdzie nas nie ma. Mam jednak nieodparte wrażenie, że moje gapiostwo zadziałało na moją niekorzyść. „Gra..." to dwugodzinna epopeja szpiegowska. Nagromadzenie splątanych ze sobą wątków​ i pędząca na złamanie karku akcja powoduje, po pierwsze, znużenie, a po drugie, nie pozwala im wystarczająco wybrzmieć. Spowodowało to, że w finale zawarto zbyt wiele punktów kulminacyjnych. Mimo plejady gwiazd koreańskiego kina i bardzo dobrych zdjęć autorstwa Kina Ji-yonga, reżyser nie uniknął niepowodzenia.
„Gra cieni" (Mil-yeong, reż. Kim Jee-woon, 2016), 5/10

Drugi pełnometrażowy film w karierze Villenueva wygląda jak porzucony projekt von Triera. Eksperymentalny montaż, gadająca ryba w roli narratora i emocjonalne szantaże na widzu... . Czy to nie brzmi jak zaginiony odcinek KRÓLESTWA? Niepokojący, z groteskowym humorem, eksperyment formalny z przed ośmiu lat sprawia wrażenie jakby Kanadyjczyk chciał złapać za dużo srok za jeden ogon. „Wir", dla którego punktem wyjścia jest trauma poaborcyjna przeradza się w thriller, by pod koniec stać się specyficzną komedią romantyczną obśmiewającą schematy gatunku. Za dużo jak na 90 minut.
„Wir" (Maelström, reż. Dennis Villenueve, 2000), 6/10

Trailer „Wiru" daje jakieś ogólne pojęcie jaką produkcją jest ten film.

Gdyby Stephen King postanowił pewnego dnia napisać komedię prawdopodobnie wyszłoby z tego coś pokroju książkowego „Sing Street".  Z tą różnicą, że fabuła traktowałaby o szkolnej gazetce a nie, jak w przypadku filmu Johna Carneya, o raczkującym zespole rockowym. Wszystko jest tutaj tak bardzo schematyczne jak się da: muzyka jest sposobem na wyrażenie siebie, buntem przeciw światu dorosłych, czy zdobyciem miłości. Mamy szkolny bal, księdza, który jest dyrektorem i sadystą. Carney przekuwa prostotę historii w jej zaletę. Świat widziany oczami dziecka pełen jest przecież uproszczeń i wyolbrzymień, jak słusznie zauważył prelegent w ramach festiwalowego konkursu Krytyk Mówi. Wygląda to jak ekranizacja młodzieżowych fantazji o podboju swojego mikroświatka. Ma w sobie nastoletnią energię, która doświadczana przez dorosłego potrafi wzruszyć. „Sing Street" jest biletem od reżysera „Once" w nostalgiczny świat nastoletnich, często porzuconych, marzeń. Zastanawia mnie tylko dlaczego reżyser wytycza granicę do ich spełnienia w zależności od wieku? Czyżby Carney był orędownikiem mocy jaką niesie za sobą okres dojrzewania, ale z pozycji zrezygnowanego, pogodzonego ze swoim losem pesymisty?
Polska premiera podobno jest planowana około lutego. Wypatrujcie tytułu Młodzi przebojowi"

„Sing Street", reż. John Carney 2016), 8/10

PS polecam posłuchanie tego kawałka ze ścieżki dźwiękowej. Cały OST rządzi, ale przy tym nóżka chodzi.

Czy ktoś z Was był kiedyś na pokazie VHS HELL? Ja tak. Dwa razy. Za każdym razem na Kamerze Akcji. Oba filmy wyreżyserował Tom Kincaid, którego filmografia zamyka „Jej powrót" z '89 roku (rok moich urodzin) z Carrie Fisher w jednej z głównych ról. Przypadek czy Wszechświat daje mi znaki bym zrobił przegląd Klatkowy "dzieł" tego pana?

Koncepcja pokazów VHS HELL LIVE! jest taka, że lektor "tworzy" improwizowaną fabułę w trakcie seansu. I tak historia walki grupki ludzi z korporacją, kontrolującą cyborgi (Deckard by się uśmiał) przerodziła się w trakcie pokazu w coś, co gdyby powstało naprawdę byłoby jednym z moich top ukochanych filmów w ogóle. Wyobraźcie sobie taką historię...
Nieokreślona przyszłość. Potężna korporacja, zarządzana przez fanatyków (miłośnikami bym ich nie nazwał) różnej maści tekstyliów i krojów w pikowane trójkąty. Wysyłają swoje cyborgi do gościa, który uwielbia walczyć w białych majtaskach. Jest też fanem zamków błyskawicznych. Skrzykuje paczkę przyjaciół, którzy mają mu pomóc w walce z robotami dziesięć razy silniejszymi od człowieka. Wśród nich jest typ, który bierze kilometrowy rozbieg by zadać superkopniaka, którego nie powstydziłby się sam Chuck. Jest też rudowłosa piękność, która lubi wchodzić nieproszona do czyjegoś pokoju. Całe szczęście w lubieżnym celu. Wszyscy wyposażeni w przydatne zegarki do grania w kółko i krzyżyk na pięciolinii mogą stawić czoła zagrożeniu. Czy im się uda? Czy domina dostanie swoje ocieplane spodnie? Czy pojawi się cyborg wzorowany na bałwanku Michelina? Cały film w komentarzu. Przekonajcie się sami!

„Polowanie na roboty" (Mutant hunt, reż. Tom Kincaid, 1987) bez oceny, ale milion serduszek 

PS Był jeden moment podczas seansu, że dostałem takiego ataku śmiechu, że myślałem że czas się żegnać ze światem. A zaczęło się od tego, że anulowali dostawę spodni dominy, bo "zjebał się overlock" :D

Obraz może zawierać: 1 osoba

Jaki film taka jakość zdjęcia.

 


baner 8 FKA

8. Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017 (dzień drugi)

Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017

(dzień drugi)

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

Tradycyjny pakiet festiwalowicza plus mój ulubiony plecak typu "worek".

Wczorajszy dzień zacząłem od studium przypadku Twojego Vincenta. Producent Sean Bobbit, oraz operator dźwięku i autor sound designu „Loving Vincent" przez godzinę odpowiadali na pytania prowadzącej Magdaleny Stasiak oraz słuchaczy na temat tego wyjątkowego dzieła. Uznałem, że najlepiej będzie podać Wam te informacje w czytelny i zwięzły sposób. Poniżej garść z mniej lub bardziej istotnymi informacjami/ciekawostkami o filmie:

1. W amerykańskiej wersji scena na prostytutką została wycięta, aby filmowi nie przydzielono kategorii R.
2. Z ponad 900 tysięcy obrazów, które powstały w ramach filmu, spora ilość została już sprzedana prywatnym kolekcjonerom. Cytuję: "do tanich nie należą".
3. W grudniu planowana jest wystawa obrazów z filmu, oraz przedstawiających kolejne etapy produkcji. Łącznie wystawa ma obejmować 12 obrazów.
4. Czasem trzeba było zmienić paletę kolorów oryginalnych obrazów, np. dziennych na nocne.
5. Powstało 7 wersji scenariusza. W jednej z pierwszych koncepcji Twój Vincent miał być mockumentem, czyli filmem nakręconym w konwencji tradycyjnego dokumentu, lecz opowiadającym fikcyjną historię.
6. Malarze zostali podzieleni że względu na umiejętności, na takich, którzy zajmowali się malowaniem np. tylko w określonym stylu (realistyczne sekwencje czarno-białe), statycznych ujęć, portretów.
7. Ze względu na odbijanie światła od białych powierzchni, w trakcie kręcenia zdjęć aktorskich każdy z technicznej ekipy filmowej musiał nosić czarne koszulki z napisem "Loving Vincent Crew".
8. Film w pierwszej kolejności sprzedał się w Hongkongu i we Francji a jako ostatni byli Niemcy, Australia, USA.
9. We Włoszech podczas pokazów eventowych (2 pokazy/tydzień) film zarobił 1,3 mln euro w 3 dni od pierwszego pokazu.
10. Munch, Bosch, Hopper, Goya - te nazwiska padły w odpowiedzi na pytanie o obrazy jakich malarzy twórcy chcieliby ożywić na ekranie. Przy czym film z obrazami Goyi miałby być horrorem. Na kolejny tego typu film widzowie musieliby poczekać ok. 10 lat.

Obraz może zawierać: 6 osób, uśmiechnięci ludzie

Producent „Twoim Vincenta" Sean Bobbit opowiada o  historii powstawania filmu.

Pierwszym filmem, który zobaczyłem tego dnia to „Wróg" Villenueva to film bez pretensji do bycia ambitnym kinem. Reżyser konsekwentnie prowadzi fabułę naszpikowaną biedafreudyzmem, biorąc się za motyw Księcia i Żebraka klimacie thrillera. Reżyser chyba potrzebował oddechu po nakręceniu tak, kolokwialnie pisząc, ciężkich klimatycznie filmów, jakimi niewątpliwie były Pogorzelisko a później Labirynt. W efekcie widzowie otrzymali zabawny, miejscami wręcz rubaszny dreszczowiec (tak bardzo kino klasy B!), bezwstydnie czerpiący garściami z estetyki Hitchcocka czy Lyncha. Jest to film, który równie dobrze mógłby też nakręcić Refn. Z tą różnicą, że paleta kolorów nie zawiera tej neonowości tak bardzo charakterystycznej dla filmów Duńczyka. Całość jest mało subtelna, ale konsekwentna na każdej płaszczyźnie czego nie sposób nie docenić.
„Wróg" (Enemy, 2013) 6

Zaraz po „Wrogu" zobaczyłem „Pogorzelisko" tego samego reżysera. Nie jestem w stanie pisać o nim bez zdradzania szczegółów fabuły, dlatego streszczę się pięciu zdaniach. Takie filmy jak ten zwykło się określać emocjonalnymi walcami. Wojna kreuje cyniczne historie, które mają konstrukcję naczyń połączonych. Uważam ten film na tyle niejednoznaczny, że można go interpretować na wiele różnych (czyt. potwierdzających chore poglądy) sposobów. Seanse powinny być połączone z dyskusją jak w przypadku Mein Kampf.
„Pogorzelisko" (Incendies, 2010) 9 

Nie od dzisiaj wiadomo, że praca architekta/budowlańca nie cieszy się wielkim zaufaniem w Korei Południowej (patrz: historia dla której punktem wyjścia jest krótki metraż pt. „Simpan", Park Chan-wooka). Pokłosiem takiego postrzegania tych zawodów jest film „Tunel". Reżyser nie ogranicza się tylko do krytyki etyki wyżej wymienionych profesji. Pyta czy w ekstremalnych sytuacjach towarzysz niedoli może być pasożytem i jak istotna jest wtedy ludzka dobroć. Ale czy ostatecznie idealizm nie pociąga za sobą zbyt wiele kosztów? Nawet jeżeli pod koniec twórcy niepotrzebnie operują oczywistościami, warto dowiedzieć się co mają w tej kwestii do powiedzenia.
PS Amerykański „Tunel" (Daylight, 1996) ma z tym filmem wspólny tylko tytuł. Koreański Stallone to taki sympatyczny, trochę pierdołowaty idealista.
„Tunel" (Teo-neo, reż. Seong-hoong Kim, 2016) 7


baner 8 FKA

8. Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017 (dzień pierwszy)

Festiwal Kamera Akcja 19-22.10.2017

(dzień pierwszy)

Opaski festiwalowe nosiłem jeszcze przez kilka tygodni po powrocie do domu.

W tym roku festiwal odbył się w Łódzkim Domu Kultury. Po odebraniu karnetu i wypiciu pysznego podwójnego, festiwalowego espresso doczekałem się pierwszej dyskusji.

Michał Pabiś-Orzeszyna (znowu w roli prowadzącego, Uniwersytet Łódzki), Marcin Kotyła (Legalna Kultura), Michał Walkiewicz (Filmweb), Dawid Adamek (kanał Sfilmowani), Anna Sienkiewicz-Rogowska (Filmoteka Narodowa - Instytut Audiowizualny) dyskutowali o pułapkach jakie czyhają na twórców audiowizualnych treści w internecie, o tym jak nasze polskie prawo bywa mętne w kwestii wydawałoby się prostej zasady prawa cytatu. Generalnie można było odnieść wrażenie, że twórcy recenzji pisanych mają nieco prościej, chociaż już w kwestii publikowania konkretnych kadrów na stronach bloga trzeba uważać. Poruszona została również kwestia jak bardzo zmieniło się oblicze krytyki filmowej na przestrzeni lat, kiedy zawód ten startował z pozycji niepodważalnego autorytetu. Przetrwał kryzys mediów papierowych a dzisiaj w czasach, gdy każdy ma prawo aspirowania do tytułu krytyka filmowego, działalność ta jest bardziej hobby, a po dłuższym czasie i ogromnych pokładów cierpliwości, dodatkowym (niestety tylko) źródłem utrzymania. Cóż... Na bogactwo przyjdzie mi jeszcze poczekać.

Po dyskusji postanowiłem coś wszamać. Krytyk biedny, ale coś jeść musi. Z pustym żołądkiem nie sposób oglądać filmów ani o nich pisać. Zrezygnowałem, więc oficjalnego otwarcia festiwalu i quizu w o Łodzi filmowej i poszedłem do Papuvege. Żadnych hipsterskich trocin tam nie uświadczycie. Dużo wege pyszności.

Pierwszy film obejrzany w Łodzi mógłby być lepszy niż „Niemiłość" Zwiagincewa. Mógłby gdyby reżyser chciał chociaż trochę bardziej polubić swoich bohaterów. Najpierw każe im się taplać przez godzinę w basenie wypełnionym betonem a kiedy po godzinie beton zaczyna schnąć (budowlańcy muszą przymknąć oko na tę metaforę) zaczyna kopać ich po wystających głowach. Co prawda jest kilka zaledwie momentów kiedy głaszcze ich po głowach, ale w kontekście całego filmu jawi mi się to jako coś bardzo cynicznego. Film otwiera ujęcie rzeki sobą płynącej pośród powalonych drzew. Zestawiając go z następnym, pokazującym dzieci wybiegające ze szkoły w słoneczny, jesienny dzień, reżyser mówi widzowi "Za chwilę zrobi Ci się zimno, smutno". I to się udaje. Historia rodziców poszukujących swojego zaginionego dziecka łatwo mogła przerodzić w płaczliwy dramat. Zwiagincew przesadził w drugą stronę i stworzył pretensjonalny film, pełen nachalnych metafor (dorośli utracili kontakt z rzeczywistością wpatrując się w ekrany smartfonów), z bohaterami napisanymi w jakiś sadystyczny sposób, których nie da się polubić mimo szczerych chęci. A wystarczyło trochę odpuścić. 5/10


Piękna pusta skorupa – recenzja filmu „Blade Runner" (2017)

Piękna pusta skorupa – recenzja filmu „Blade Runner" (2017)

Film Scotta po dziś dzień zachwyca wykreowanym weń światem. Mimo głównego bohatera bez charakteru i budzącej wątpliwości natury moralnej sceny miłosnej Deckarda z Rachael, Blade Runner z 1982 roku, jest dziełem niepokojącym i intrygującym m.in. dzięki wielości interpretacji, którą wygenerował na przestrzeni lat. Upakowanie klimatu kina noir lat ’40 w neonowy świat przyszłości, spod znaku cyberpunku, zaowocowało jednym z najbardziej niepokojących dzieł postmodernizmu.

Scott oddał hołd kinu okresu złotych lat ’40, nadając swoim bohaterom artefakty behawioralne (główny bohater o wiecznie smutnej minie Forda a’la Bogart, Rachael jako kobieta fatalna), jak i fizyczne (trencz, papierosy, broń). Jednocześnie działał na własnych zasadach. Zadawał fundamentalne pytania o istotę człowieczeństwa, o relację człowieka z technologią w oryginalny sposób, mieszając porządki i uaktualniając ich istotę. Oglądając Blade Runnera 2049 można odnieść wrażenie, że Dennis Villenueve nie był w stanie się zdecydować, którą drogę wybrać: stworzenie nostalgicznego pomnika filmowi Scotta, czy stworzenie filmu osobnego, ale z szacunkiem traktującego starszego o 35 lat poprzednika. Szwy między tymi dwoma wizjami są tak grubymi nićmi szyte, że brakuje tu wyważenia, balansu. Główny temat filmu, czyli kwestia rozmnażania się androidów, jest „ładowany” na ekran w równie mało subtelny sposób. Między innymi to jest przyczyną sporej, nawet jak na dzisiejsze standardy, długości filmu, bo aż prawie 3 godzin. Skracając o zbędne dialogi (dziwnym trafem w większości przypadające postaci granej przez Jareda Leto) film tylko by zyskał a lakoniczne kwestie wypowiadane przez aktorów korespondowałyby z kontemplacyjnym tempem BR2049., odzwierciedlonym w długich ujęciach. Nie są one jednak problemem tego filmu. Bynajmniej. Są zdecydowanie jego najmocniejszą stroną. Pozwalają zawiesić oko na przepięknej urody kadrach autorstwa operatora Richarda Deakinsa, jednego z czołowych estetów w Hollywood. Pytanie czy wyszło to na dobre samemu filmowi i czy efekty pracy Deakinsa łączą się w spójną całość z wizją Villenueva?

Deakins postanowił odkurzyć nieco świat uchwycony na zdjęciach „Łowcy…” z ’82 przez Jordana Cronenwetha. Odkurzyć dosłownie. Z brudnego, mrocznego, światła dnia nie zaznającego Las Vegas w wersji Scotta, pozostały jedynie kolory. Scott dopieszczał w swoim filmie każdy, wydawałoby nieistotny, szczegół (jak etykiety na produktach widocznych tylko dla aktorów). Porównując te dwie wizje, Miasto Grzechu widziane oczami operatora Villenueva wydaje się być wręcz aseptyczne a jego tajemnica jakby uleciała wraz z wpuszczeniem weń światła słonecznego. Widzowi pozostaje więc bierne podziwianie pięknych, filtrowanych pomarańczowych, chłodno niebieskich, lub szarych kadrów. Tam gdzie Vegas u Scotta było kolejnym bohaterem, u Villenueva stało się, piękną co prawda, ale tylko wymuskaną i zbyt idealną skorupą, w której dzieje się akcja. I niewiele jest momentów w filmie, w których ten nowy świat działa jak powinien. Jedną z nich jest scena bijatyki w kawiarni. Pojawiające się w serii hologramy tancerek wykonujących cancana, czy boskiej Marylin lub Elvisa, są nostalgiczną, popkulturową pocztówką z czasów, dla głównego bohatera już bardzo zamierzchłych. Jednocześnie Harrison Ford, który jest twarzą Kina Nowej Przygody, sci-fi, sensacyjnego i wielu innych, doskonale działa jako swoisty „spinacz” dla czasów współczesnych (reprezentowanych przez Goslinga) jak i w makrokosmosie wykreowanym przez Villenueva. Takich autotematycznych scen, dających widzowi możliwość smakowania kina per se w BR2049 jest jak na lekarstwo. Dzięki niej film jest nieco lepszy, ale nie ratuje go w całości.

Nieco lepiej bywa z postaciami. Najlepszą gra Gosling, który wciela się w androida K, zwanego później Joe. Pinokio przyszłości, o kamiennej twarzy i maślanych oczach młodego Herkulesa wypada zaskakująco dobrze. Mimo skrajnie lakonicznej gry aktora, udaje mu się wiarygodnie oddać marzenie o posiadaniu duszy. Chociaż scena, w której aktor wydaje z siebie krzyk (szczęścia, rozpaczy?), zawarta w jednym z trailerów, jawi mi się kuriozalna. Może reżyser chciał tym sposobem dać przytyk wszystkim #heheszkom w Internecie pokazując, że Gosling ma zakres mimiki większy niż standardowy trademark pt. „zabrali mi pączka i teraz mi smutno”?

Na drugim biegunie znajduje się rola Leto jako szefa korporacji Tyler, Niandera Wallace’a. Już w wywiadach czuć było, że coś nie gra („It was like seeing Jesus walking into a temple” – Villenueve o Leto, ćwiczącym do roli w oślepiających soczewkach). Efekt tylko potwierdził te obawy. Każde jego pojawienie się na ekranie wzbudza niezamierzony śmiech. Dopóki nie zacznie wypowiadać swoich kwestii, możemy podziwiać pretekstowe, pomarańczowo-złote kadry pokazujące korporację Wallace’a. Kiedy Boss się odzywa i zaczyna wygłaszać „piękne” kwestie o bólu, radości, schyłki cywilizacji, cały czar pryska. „Guilty” zaczyna wygrywać z „pleasure”, widz dostaje zgagi od pretensjonalnych gadek i zdaje sobie sprawę, że Villenueve źle odrobił pracę domową i nie załapał, że „nie dopowiedzieć” nie znaczy „ująć wartości” a wręcz przeciwnie. Luv, prawa ręka Wallace’a cierpi na tę samą przypadłość. To android z ambicją bycia najlepszym, doskonałym i… nic ponadto. A można to naprawić jedną sceną. [SPOJLER] Wyobraźmy sobie sytuację, że Luv podaje pilot do hologramu Joi K miast to rozdeptywać [KONIEC SPOJLERU]. Jak bardzo zmieniłaby się w oczach widza postać Luv? A tak jest zwykłym zakapiorem z żądzą bycia morderczą córeczką tatusia, tylko w wersji robociej. Za mało trochę na odświeżenie konwencji, o co wydaje się zabiegać Villenueve. To ciągle Roy Batty , w wykonaniu Rutgera Haura z filmu z 1982 roku, ze swoim zwierzęcym romantyzmem, pozostaje najbardziej intrygującą postacią ze świata Łowców Androidów.

Blade Runner 2049 mimo, że urzekający swym pięknem wyzbyty jest z całej seksowności jaką posiadał film Scotta. Mimo tego, że Gosling wreszcie ma w swoim dorobku rolę wartą uwagi, niewiele jest w filmie twórcy WROGA jasnych aktorskich punktów (chociaż muszę przyznać: Harrison Ford, zagrał o niebo lepiej niż filmowym pierwowzorze). BR2049 nie działa również jako komentarz do rozwoju cybernetyki. Ten film cierpi na casus filmów sci-fi ostatnich lat, które wydają się nie nadążać za trendami w technologiach IT. Jak pisze Marcin Michno z bloga Nolife Style: „(…)od lat 80 technologia rozwinęła się w takim tempie i nieoczekiwanych (wtedy) kierunkach, że można by zadawać setki ciekawszych pytań. Zresztą padają one nawet na konferencjach branżowych. W tym kontekście to wszystko co dostajemy w kinematografii jest aktualnie strasznie wtórne. My już mamy cyberprotezy, testujemy SI, pozwoliliśmy algorytmom decydować o naszym życiu i śmierci”.

Chociaż bardzo chciałem ten film polubić, w mojej opinii jest to film niepotrzebny w takiej formie a brak kolejnego oczekiwanego sukcesu finansowego (po fiasku GHOST IN THE SHELL na przykład) może spowodować opóźnienia w produkcji innych filmów w klimacie cyberpunku, jakim jest na przykład AKIRA, planowana aktorska wersja klasycznego anime z 1988 roku w reżyserii Katsushiro Otomo.