21. Festiwal Nowe Horyzonty - relacja
21 Festiwal Nowe Horyzonty - relacja
Przedziwny to był dla mnie festiwal. Nigdy wcześniej nie miałem okazji być na stacjonarnej edycji Nowych Horyzontów.
Rok temu obejrzałem kilkanaście filmów w ramach pandemicznej edycji online, łączonej z American Film Festiwal. Jednak wiadomo, że stacjonarne festiwale to zupełnie inna bajka. W każdym razie do Wrocławia przyjechałem po kilkudniowych włóczeniu się po Wiedniu, z przerwą na jedną noc w domu. W dodatku w sobotę musiałem czasowo podzielić się między festiwal a konkurs Gali Twórców, którego byłem finalistą w swojej kategorii. Nie miałem parcia na oglądanie na siłę, byle więcej, a tak by było gdybym miał karnet – kupiłem bilety na wybrane filmy. To była edycja skupiona głównie na spotykaniu ze znajomymi i jedzeniu. Dziennie tylko dwa, trzy filmy. Lubię festiwalowy stan wyczerpania i filmowego przebodźcowania, ale i taka forma, jak się okazało, również mi odpowiada.
Był to również pierwszy raz, kiedy tak długo musiałem mieć maseczkę na twarzy. Nie sądziłem, że się przyzwyczaję, ale poszło zaskakująco łatwo. Pozdrawiam z tej strony wszystkich malkontentów narzekających, że muszą nosić kagańce na twarzy i prezydent Duda pozwolił nie nosić. Wykazywaliście się kompletnym brakiem zrozumienia dla organizatorów i wolontariuszy wykonujących polecenia tych pierwszych. O bezpieczeństwu osób, z którymi macie styczność, nie wspominając.
W ramach 21. Festiwalu Nowe Horyzonty, obejrzałem dziesięć filmów – osiem stacjonarnie, dwa online. Jakkolwiek podczas pandemii długo ceniłem sobie intymność domowych seansów, tak po jakimś czasie zaczęło mi to niezmiernie uwierać. Dlatego z przyjemnością raz po raz wracałem do Kina Nowe Horyzonty czy do Capitolu na kolejne projekcje. Jednak możliwość zobaczenia filmów online jest świetnym uzupełnieniem repertuaru wydarzeń stacjonarnych. Dlatego tak chętnie skorzystałem z takiej możliwości zobaczenia dodatkowych dwóch filmów festiwalowych, już po powrocie do domu.
Poniżej przeczytacie kilka zdań moich wrażeń z każdego seansu. Kolejność odpowiada kolejności oglądania.
Hiacynt, reż. Piotr Domalewski, reż. 2021
W momencie gdy piszę to zestawienie to dzień wcześniej Hiacynt zdobył Złotego Lwa za scenariusz i Złotego Klakiera na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. To każe mi zrewidować moje „meh” po seansie. Siedząc we wrocławskim Capitolu zachwyciłem się zdjęciami Piotra Sobocińskiego jra. Film wyprodukował Netflix. Wizualnie filmy z tej stajni są do siebie niezmiernie podobne, jakby operatorzy używali zestawu tych samych filtrów, kadrowania, itd. Sobociński wyszedł z tego obronną ręką, dzięki czemu Hiacynt wygląda obłędnie. Paleta kolorów raz przywoływała skojarzenia z tlącym się w nocy ogniskiem, a gdzie indziej szaroburym betonem pokrytym brudnym lodem. W połączeniu ze scenografią (Jagna Janicka) i kostiumami (Aleksandra Staszko) nie ma się wrażenia stylizacji, a świetnie zrozumianej minionej epoki. Jakkolwiek film Domalewskiego wygląda fantastycznie, to sposób przedstawienia historii wydał mi się dość nieporywający. Może na małym ekranie będę miał niebawem okazję zrewidować swoją ocenę. Premiera na Netfliksie 16 października.
Titane, reż. Julia Ducournau, 2021
Tegoroczny zwycięzca Cannes. Bardzo spodobały mi się wizualne metafory zawarte w tym filmie. Starzejący się facet cały czerwony z nienaturalnego nadmiaru testosteronu, różne próby zawłaszczania genderowo męskich artefaktów i w ogóle płynność pojęcia płciowości ujęta w Titane jest bardzo satysfakcjonująca. Jednak mnogość tematów jakie bierze na siebie film Julii Ducournau jest tak duży, że część z nich traktuje zbyt powierzchniowo. Tyle się tam działo, że po seansie poczułem się bardzo zmęczony. Prędko nie wrócę, ale kiedyś to zrobię.
Mandibules, reż. Quentin Dupieux, 2020
Doceniam Morderczą oponę. Był to jakiś powiew świeżości w swoim czasie. Absurdalny koncept i humor trafiły do mnie, chociaż nie bez zastrzeżeń. Dałem Dupieux kredyt zaufania. Liczyłem, że w Mandibules Francuz rozwinie się w sposobie kreowania humoru w filmie, będzie nieco bardziej kreatywny. Nic z tych rzeczy. Znowu dostałem mało kreatywny, wtórny film, który powiela błędy debiutu. Widzę próby stylizowania na epizodyczną komedią slapstickową i pierwsze pół godziny ma się naprawdę rewelacyjne: bohaterowie to najwięksi durnie od czasów Głupiego i Głupszego co generuje cała masę onirycznych, nierealnych i absurdalnych gagów i innych komicznych sytuacji. Z czasem, tak jak na filmie z bitumicznym zabójcą, odczuwałem coraz większe zmęczenie brakiem pomysłu na umiejętne kreowanie sytuacji humorystycznych. Podobnie jak debiutowi, dam temu filmowi jeszcze kilka szans, bo czuję w nim potencjał. Chociaż może to być moje myślenie życzeniowe, że tak ciekawy twórca jak Dupieux, nie zatrzymał się w miejscu i ciągle się rozwija.
Pleasure, reż. Ninja Thyberg, 2021
Podczas tegorocznych Nowych Horyzontów obejrzałem dziesięć filmów z czego większość pokazywała jak beznadziejni (delikatnie ujmując) potrafią być mężczyźni i/lub jak okropnym systemem, na którym traci każdy, jest patriarchat. Jakkolwiek by to nie było kliszowe stwierdzenie, to taka ilość filmów biorąca na tapet takie tematy świadczy o tym, że długo jeszcze takie filmy będą musiały powstawać. Pleasure łączy te dwie rzeczy w historii typu „po trupach do celu”, tym razem osadzając ją w środowisku pornograficznym. Męczący, niekomfortowy, unikający dosłowności, świetnie zrealizowany film.
A-ha – The Movie (pol. A-ha), Thomas Robsahm, 2021
A-ha – The movie to największy zawód tegorocznej edycji. Nigdy nie miałem serca do synth popu, jednak norweski zespół od zawsze do mnie przemawiał. Ich najwcześniejsze płyty doceniam, ale to ostatnie dokonania uwielbiam najbardziej. Lifelines, Summer Moved On czy Forever Not Yours do dzisiaj wywołują we mnie gęsią skórkę i są jednymi z tych kawałków, do których wracam najczęściej. Jednak doceniam w całości a nostalgiczny klimat ich utworów naznaczył sporą część mojego nastolęctwa. Po tym filmie sporo oczekiwałem i chyba dlatego to co otrzymałem tak mnie zabolało. Spodziewałem się, że konieczne będzie odhaczenie pewnych niezbędnych punktów: skrócone biografie członków zespołu, tego jak się spotkali, itd. Tymczasem im dalej film trwał, tym bardziej przekonywałem się, że to kolejna ekranizacja wpisu z Wikipedii. Chociaż piosenki przyjemne. Otrzymałem prawie żadne osadzenie w kontekście czasów w jakim przyszło działać zespołowi, żadnej wzmianki o warstwie tekstowej piosenek. Zamiast tego obejrzałem sztampową historię zespołu, która jak po sznurku punktuje najważniejsze wydarzenia. Gdyby nie drobna wzmianka, że najwięksi wykonawcy popowi inspirowali się ich twórczością, można by sądzić, że jest to historia zupełnie osobna i wyizolowana od reszty rynku muzycznego. Czy naprawdę potrzebujemy takich niewiele wnoszących filmów? Film parówka – śladowe ilości zniuansowania, które zbyłem wzruszeniem ramion i rzekłem po seansie: „To wszystko? Aha. No, szkoda trochę”.
Redoubt (pol. Reduta), reż. Matthew Barney, 2019
Wypełniona tańcem współczesnym adaptacja mitu o Dianie i Akteonie. Niewiele więcej mogę dodać. Kino bardzo kontemplacyjne, dość nudne. Diana i jej dwie towarzyszki Dziewice to ktoś w rodzaju żołnierek broniących swojego terytorium, a Akteon i jego partnerka to artyści, wykonujący (chyba) miedzioryty. Film na niezłe spanko. Ilekroć otworzycie oczy podczas seansu Wasze oczy ucieszą przepiękne sfilmowane góry i lasy.
Golden Eighties (pol. Złote lata '80), reż. Chantal Akerman, 1986
Mój ulubiony film tegorocznej edycji. filmowa laurka o latach ’80, zrobiona w latach ’80. Tytułowa dekada w filmie Chantal Akerman to czasy, w których zderzają się rozterki dwóch pokoleń: tych którzy doświadczyła groza II Wojny Światowej i Holocaustu oraz tych już oderwanych od problemów swoich dorosłych, skupiona bardziej na sobie. Wydawałoby się, że dorosłe osoby z bagażem, często trudnych doświadczeń, będą lepiej od młodszych radziły sobie z plątaniną uczuć. Tymczasem Akerman portretuje bohaterów z ogromną czułością, pozwalając im na błądzenie, smutek i na popełnianie tych samych pomyłek, by ostatecznie wyciągnęli jakieś wnioski. Młodzieńcza energia, rozszczebiotanie dziewczyn i pozerstwo chłopaków (podbite przez musicalowe fragmenty), uzupełnia się goryczą wymieszaną z niepokojem o jutro u dorosłych.
Memoria, reż. Apichatpong Weerasethakul, 2021
Drugi po Wujku Boonmee… film Apichatponga Weerasethakula, który widziałem. Tego też nie zrozumiałem. Jednak nauczyłem się czegoś o sobie podczas tego seansu – oglądając takie filmy w kinie totalnie wsiąkam w ten świat i niepotrzebne jest mi rozumienie, wystarczy mi atmosfera, wynikająca z tempa tajemniczej narracji czy statycznych kadrów. Jak powiedział kiedyś Jakub Dem Dębski, bycie zakładnikiem przestrzeni sali kinowej, ma w trakcie tego typu filmów ogromne plusy. Chyba dlatego mój porzedni seans filmu tego reżysera, na laptopie, okazał się fiaskiem. Nie miał zwyczajnie szans mną zawładnąć. Wujka… będę musiał sobie kiedyś powtórzyć w kinie, jeśli tylko nadarzy się okazja, a tymczasem Memorię serdecznie Wam polecam. Najlepiej na wielkim ekranie. Idealne zamknięcie stacjonarnego etapu festiwalu.
Sexual Drive, reż. Kôto Yoshida, 2021
Tak się złożyło, że ostatnie japońskie filmy, które oglądałem krążyły wokół seksu i jedzenia. Siłą rzeczy takie mam pierwsze skojarzenia kiedy myślę o tej kinematografii. Zaznaczam to, ponieważ wg rozmowy Łukasza Mańkowskiego, którą przeprowadził z reżyserem Sexual Drive, Kôtą Yoshidą (do przesłuchania TUTAJ, przeprowadzoną na potrzeby 21. Edycji festiwalu Nowe Horyzonty), japońscy reżyserzy rzadko łączą te dwa tematy w swoich filmach. Jednym z tych wyjątków jest Tampopo (1985) w reżyserii Jûzô Itamiego, z którym film Yoshidy, który obejrzałem, często jest porównywany.
Film Yoshidy to trzy nowele, które łączy postać Kurity – kimś w rodzaju trockstera nie z tego świata. Gra go fantastyczny, trochę diaboliczny Tateto Serizawa. Bardzo przyjemny, zmysłowy a miejscami niezmiernie zabawny film.
PS Po seansie zapragnąłem zjeść natto, potrawę z pierwszej noweli. Akurat w wege sklepie w moim mieście była ostatnia sztuka. Pachnie jak piwo, smakuje tak jak możecie sobie wyobrazić jak smakuje sfermentowane ziarno soi. Zjedzone, odhaczone. Jest to intrygujące, ale fanem nie zostanę. Zostało mi za to do spróbowania bardzo pikantne mapo tofu ze środkowej noweli. Jadł ktoś?
Strawberry Mansion (pol. Rezydencja Pod Truskawką), reż. Kentucker Audley / Albert Birney, 2021
Mój drugi seans online, a zarazem ostatni w ramach 21. Nowych Horyzontów. Świat Rezydencji pod Truskawką jest zawieszony między przeszłością a przyszłością. Na kasety VHS nagrywa się wspomnienia, które podlegają państwowej kontroli i podatkom. Retrofuturystyczny klimat wygląda jak wyciągnięty z serialu Tam gdzie rosną stokrotki, a gdzie indziej jak z kart powieści Przygód Guliwera. Na płaszczyźnie fabularnej jest tu trochę Matrixa i MirrorMask Dave’a McKeana. Finalnie otrzymałem kociołek z mnóstwem inspiracji, motywów, wątków. Filmowi nie zawsze jednak to wychodzi na dobre. Antykapitalistyczny wydźwięk twórcy starają się tu wysuwać do przodu, ale nie potrafią go tak poprowadzić, by mógł odpowiednio, mniej eksplicytnie, a w sposób bardziej zniuansowany wybrzmieć. Cudownie z kolei działa retro-futurystyczny realizm magiczny tego filmu. Zachwyciłem się jego pastelowymi kolorami, ale też historią o poszukiwaniu miłości, opowiedzianą trochę w stylu Alicji w krainie czarów.