„Ingeborg Holm” (1913), reż. Victor Sjöström

Moje życie to mniej lub bardziej świadome poszukiwanie równowagi. Zacząłem od najbardziej radykalnego ale jednak klasycznego podziału: jako kinomaniak poszedłem na studia mechaniczno-górnicze. Oparłem się wtedy pokusie pójścia na kulturoznawstwo.

Kiedy poszukiwałem swojej niszy, poszedłem na całość: postanowiłem skupić się na niemej burlesce filmowej. Nisza niszy.
Kiedy zacząłem intensywniej eksplorować „bezdźwiękowe” rejony kina los podsunął mi „Ingeborg Holm”. Jeden z pierwszych filmów reżysera, którego twórczość inspirowała Bergmana – Victora Sjöströma.
Moja filmowa dusza chyba miała dość tortów lokowanych na twarzach innych ludzi, kopniaków, ucieczek, itd. Potrzebowała pocierpieć sobie.
Nigdy nie czułem się tak przewalcowany emocjonalnie przez kino nieme. Historia matki trójki dzieci, na którą spada ogromne nagromadzenie katastrof – umiera mąż, popada w długi, opieka społeczna odbiera jej dzieci – trafia jako Hiob, poniżona i sponiewierana do nizin społecznych.
Tytułowa bohaterka żyje w świecie, gdzie panujący porządek ustanawia bezduszny aparat państwowy oraz (prawie) kompletny brak ludzkiej solidarności. Wszystko jest tu ograne na minimalistycznej (jak na kino nieme) grze aktorskiej i zaskakująco małej ilości plansz dialogowych. To ostatnie szczególnie sobie cenię w filmach sprzed przełomu dźwiękowego – dobitność przekazu. Pokazuje się tylko te linijki scenariusza, które są niezbędne do zrozumienia fabuły.
Wykończył mnie ten film. Polecam, ale w towarzystwie wina, wódki czy czegoś innego co będzie Wam ryjoki wykrzywiać, kiedy oczy będą spijać w tym czasie gorycz z ekranu. Ja w tym czasie przywrócę sobie wewnętrzną równowagę i obejrzę trochę slapsticku.

Privacy Preference Center