Krótkie recenzje trzech czarno-białych nowości

Nie sądziłem, że tak bardzo mi będzie brakować tego uczucia kiedy składam kolejne zdania do pisania tekstów okołorecenzenckich.

W niekrótkim odstępie czasu obejrzałem niedawno trzy współczesne, czarno-białe filmy. Dwa wybitne a jeden narracyjnie kulejący, ale ciągle bardzo dobry. W każdym z nich wybór (bo to zawsze jest wybór), by kręcić nie-kolorowy film był podyktowany innymi pobudkami i w inny sposób wybór ten współpracował z historią.

Znalezione obrazy dla zapytania: roma 2018

„Roma” (2018), reż. Alfonso Cuarón. Bolesny i drażniący. Zrealizowany tak, żeby wzbudzić w widzu złość na dystans, który wprowadza między nim a wykreowanym światem i bohaterami. I rozumiem doskonale zarzuty ludzi, którym ten film nie przypadł do gustu. Bo całość, wespół z czarno-białymi kadrami, jest przeniesieniem na ekran niemocy, złości na widok braku komunikacji między postaciami z różnych sfer/klas społecznych. Współczesne filmy rzadko biorą na tapet niemożność porozumienia się kobiet między różnymi klasami. Tutaj zostało to jednak pokazane idealnie, co bardzo doceniam. Kapitalizm tworzy bariery? No jasne, ale w dobie III fali feminizmu (nie było manifestu, ale to taki mój skrót myślowy) owe bariery nabierają nowego, gorzkiego wymiaru. Jednocześnie bardzo mnie ujmuje, kiedy kino zajmuje się cierpieniem i troskami tych, o których tak często zapominamy – tych z najniższych warstw społecznych czy tych którzy ucierpieli w wyniku wojen (pośrednio lub bezpośrednio). Dlatego jedną z moich ulubionych scen jest ta, kiedy kamera zatrzymuje się na kobiecie trzymającej w ramionach prawdopodobnie już martwego mężczyznę. Kobieta woła o pomoc. Wszyscy wokoło uciekają w popłochu. Żadnego zbliżenia na tę kobietę. Tylko dystans.

spacerująca para„Zimna wojna” (2018), reż. Paweł Pawlikowski. Tak jak rozumiem brak zrozumienia dla zachwytów nad filmem wyżej, tak zarzutów w kierunku filmu Pawlikowskiego nie pojmuję. Czy bohaterowie są od tego, żeby ich lubić? Czy film jest od tego, żeby pieczołowicie dokumentować rzeczywistość świata, w której dzieje się jego akcja? Film jest niesamowicie skondensowaną, emocjonalnie piekielnie precyzyjną i alegoryczną historią uczucia niemożliwego. Uczucia okrutnie toksycznego, osadzonego w zimnowojennych realiach powojennej Europy. I tak do połowy myślałem sobie “no, takie solidne 7/10”. A potem przyszedł finał. I wywindował “dziewiątkę”. Zakończenie dopełnia i zabawnie puentuje, unikając „coelhizmów”. Zachwyca również scenariusz gorzko komentujący rzeczywistość po obu stronach żelaznej kurtyny, z którą muszą się mocować główni bohaterowie – lizanie tyłków w komunizmie niewiele różni się od tej samej czynności w demokratycznym, zachodnim świecie dla Polaków. Mimo, że bohaterowie składają się głównie z niedopowiedzeń, nie czułem niekonsekwencji. Odczułem to raczej jako zaproszenie do zabawy, by samemu sobie „złożyć” postać. Tym bardziej, że role te są zagrane na mistrzowskich nutach. Relacja bohaterów granych przez Kulig i Kota jest przykładem, że każdy emocjonalny krwiopijca potrzebuje swojej ofiary – człowieka, którego będzie mógł wodzić za nos. Każda ich ekranowa konfrontacja powoduje zagęszczenie powietrza wokół i zawłaszcza cały kadr. Wszystko jest tu soczyste, skondensowane… i smutne. Każdy gest, spojrzenie, nawet pocałunki, które wyglądają tak jakby kochankowie chcieli się wchłonąć wzajemnie, są naznaczone cierpieniem, którego nie sposób przeskoczyć.

Znalezione obrazy dla zapytania: good night and good luck

„Good night and good luck” (2005), reż. George Clooney. Film sprzed trzynastu lat stał się dzisiaj aktualny w ciekawy sposób. Może stać się kolejnym przykładem tego, że historia kołem się toczy i będziemy niebawem potrzebować kogoś takiego jak dziennikarz Edward Murrow – człowieka z poczuciem misji, który weźmie na swoje barki odpowiedzialność za niesienie informacji nieskażonej paranoją i cenzurą. Film ciągle całkiem nieźle się broni. Ma problem z brakiem punktu kulminacyjnego i natłokiem dokumentalnych wstawek (przez co miałem wrażenie, że momentami oglądam rewelacyjnie zrealizowany pełnometrażowy dokument historyczny Wołoszańskiego). Ale ciągle jest to mistrzowsko nakręcony (praca kamery!) film o misji jaką pełnią mass media. W kontekście współczesnej “ery natłoku informacji” ciekawie ogląda się film, który dzieje się w czasach, jak to określiła moja Luba, kiedy „przejmowano się tym, co widzowie zobaczą na swoich kineskopach”. Ekipa redaktorów w telewizji CBS stale poszukuje różnych odcieni szarości, ukrywających się w historiach osób, które aparat dekomunizujący McCarthy’ego usilnie starał się ignorować. Świetnie współgra to z klaustrofobiczną pracą kamery. Przez cały film nie zobaczymy nic ponad duszne i ciasne pomieszczenia wspomnianego studia. Efekt ten wzmacnia czarno-biała kolorystyka filmu, która mocno podkreśla mimikę aktorów. Szczególnie postaci Murrowa, granej przez Strathairna (Oscar za pierwszoplanową rolę), którego kolejne próby ukrywania nerwowości po zakończonych nagraniach, mogą być analizowane na poszczególnych stopklatkach.