„Santa Claus Conquers the Martians" (1964), reż. Nicholas Webster

Santa Claus Conquers the Martians (1964), reż. Nicholas Webster

Santa Claus Conquers the Martians - nie kumam o co biega z tym tytułem, bo nikt tam nie kolonizuje Marsa, ten głupek z filmu, Święty Mikołaj tym bardziej. Pozwólcie, że opiszę tu w skrócie fabułę, bo jest to hit.

Dzieci na Marsie tylko wlepiają gały w telewizor oglądając ziemskie programy, uczą się, śpią i jedzą tabletki, które imitują w smaku ziemskie jedzenie. Od jakiegoś czasu te dwie ostatnie czynności nie wychodzą im najlepiej. Stan apatii zmartwił marsjańskich rodziców, więc ojciec, który jest kimś w rodzaju lidera społeczności, poszedł do Chochem (w jidysz oznacza mędrca) który wygląda jak bieda wersja Gandalfa i jako jedyny z jakiegoś powodu nie ma zielonej skóry. Radzi im, żeby sprowadzili z Ziemi Świętego Mikołaja, który wskrzesi w małych dorosłych, jak mówią o swoich dzieciach Marsjanie, dziecięcą radość z życia. Wybierają się na Ziemię i spotykają parę dzieciaków (jedne z najgorszych dziecięcych aktorów w historii kina). Mierząc do nich z czegoś co przypomina karabin AK-47 mówią tym dzieciakom, żeby się ich nie bały i wskazały im drogę do prawdziwego Świętego Mikołaja.

Marsjanie mają pistolet, który pozwala zamrozić przeciwnika na jakiś czas. No, to zamrozili pomocników i panią Klausową (na marginesie: to pierwszy film, w którym pojawia się żona Świętego Mikołaja). Święty okazuje się śmieszkiem: "Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem, żebyś tak długo stała bez ruchu i nic nie mówiła". Tak czy owak, porywają go na Marsa.

Wtrącenie: w trakcie podróży Mikołaj rzuca dowcipem, którego nie zrozumiałem, może mi ktoś pomoże: KLIK. Czy to jest nawiązanie do wielkiego londyńskiego smogu z roku 1952? 


Przytul misia. Misiu zimno. Aktor przebrany za niedźwiedzia polarnego w tej scenie, Gene Lindsey, zagrał potem we Wszystkich ludziach prezydenta Alana J. Pakuli, w roli Alfreda D. Baldwina.

Na miejscu Marsjanie budują Klausowi małą fabrykę zabawek a ten utyskuje, że nie może robić ich ręcznie, tylko za pomocą przycisków na maszynie (krytyka mechanizacji przemysłu wjechała jak hiszpańska inkwizycja). Marsjanin Voldar, bad guy tego filmu, nie zgadza się na to, by ich dzieci były dziećmi, cały czas próbuje sabotować pracę Mikołaja. Pod koniec filmu porywa jednego ze swoich współobywateli przebranych za Świętego, przekonany, że to sam Mikołaj, który zaczął transformować w Marsjanina. Kiedy zdaje sobie sprawę z pomyłki atakuje fabrykę, ale czeka tam na niego zasadzka, którą zorganizował Mikołaj. Polegała ona na tym, że dzieciaki (ziemskie i marsjańskie) zaczęły rzucać czym popadnie w swojego wroga. Pojawia się tam przez moment czołg. Dlaczego marsjańskie dziecko, chciałby czołg na święta? - pomyślałem. Nim zdążyłem rozwikłać tę zagadkę film się skończył odlotem Świętego Mikołaja wraz z Billym i Betty (ziemskimi dziećmi) jakimś statkiem kosmicznym na Ziemię. Kto tym kieruje? Co to za statek? Skąd się tam wziął? Po co pytać. Film się skończył a widz zostaje z poczuciem, że obejrzał coś niezwykłego. Dziwnego, ale niezwykłego.

Film jest absolutnie okropny, ale ma swój urok. Co jakiś czas pojawia się na liście najgorszych filmów wszech czasów. Film z miejsca stał się kultowy w Stanach a ze względu na to, że film jest częścią domeny publicznej, co jakiś czas popkultura sobie o nim przypomina. Paul L. Jacobson, procent i scenarzysta swój jedyny film, który zrobił w karierze określił (za angielską Wikipedią):

>>(...)a „yuletide science fiction fantasy" and said he made it because of a perceived gap in the market. „Except for the Disneys, there's very little in film houses that children recognize as their own".<<

Muszę kiedyś zerknąć ile jeszcze Jacobson takich luk wymyślił. Parafrazując: space is the limit.

Braki budżetowe widać na każdym kroku. Aktor przebrany za niedźwiedzia polarnego, którego morda może przyprawić o koszmar niejednego dzieciaka, kartonowe dekoracje, absurdalne stroje Marsjan, ich makijaże, które kończą się tam, gdzie zaczyna szyja, wycinki z filmów reklamujących, jak mi się zdaje, NASA, koszmarna gra aktorów na czele z dziecięcymi... . Mimo to lubię ten film. Szczególnie za slapstickową scenę z końca, w której dzieciaki atakują Voldara zabawkami z fabryki zabawek. To była chwila dziecięcej ostatecznej unii ziemsko-marsjańskiej, który miał w sobie tę nieposkromioną energię, jaką charakteryzują się najmłodsi. Jeśli miałbym na coś narzekać w tym miejscu, to na to, że słabo tę scenę podbudowano. Ten moment prawdziwego, szczerego dziecięcego szaleństwa w tym filmie, jak szybko się zaczął, tak szybko skończył. Bęc, nie ma. Przyszedł niszczyciel dobrej zabawy i uśmiechów dzieci w postaci ojca i powiedział DOŚĆ! i zabawa skończona. Nie mogę jednak wymagać za dużo. Nie był to czas stracony, chętnie obejrzałbym więcej takich zjaranych filmów :D


To co widzicie to jeden z moich ulubionych „niedorobionych" momentów tego filmu wynikających z braków budżetowych. O tym, że Ziemianie dowiadują się o porwaniu dowiadujemy się ze stron tytułowych gazet w różnym języku. Ostatnia anglojęzyczna (fikcyjna jak się domyślam) zatrzymała się na dłużej. Jej nagłówek brzmiał: "Święty Mikołaj porwany!". Widz ma się domyślić, że pozostałe nagłówki miały podobny zatrważający ton. Jak widać Życie Warszawy olał temat porwania Klausa. Cóż..., mieliśmy wtedy sowieckiego Dziadka Mroza :D

To w tym filmie zadebiutowała Pia Zadora, jedna z najgorszych aktorek w historii kina, ale całkiem spora gwiazda muzyki. Możecie ją kojarzyć z hitu When the Rain Begins to Fall z Jermainem Jacksonem. Polski akcent: nazwisko jej matki, Polki (Zadorowski) posłużyło jej za sceniczny pseudonim sceniczno-aktorski.

PS Niech ktoś zrobi dziesięciogodzinną wersję tego fragmentu: KLIK 2 - czy tylko ja czuję niepokój oglądając to? :D to w sumie jedyny taki dziwny moment, który jak mi się zdaje, wyszedł przypadkiem.


Segundo de Chomón - najważniejszy hiszpański pionier filmowy

Segundo de Chomón - najważniejszy hiszpański pionier filmowy

„La poule aux oeufs d'or" (1905), reż. Gaston Velle

Za efekty specjalne w adaptacji bajki „Kury znoszącej złote jaja" z 1905 roku, w reżyserii Gaston Velle'a, którą możecie zobaczyć powyżej, odpowiadał inny pionier filmowy: Segundo de Chomón.

O Chomónie wspominałem już kilka razy na Facebooku. Nie miał sobie równych wśród hiszpańskich pionierów filmowych. Był autorem efektów specjalnych jednych z najbardziej monumentalnych widowisk filmowych, jakie powstały w kinie niemym („Cabiria" i „Napoleon"), inspirował największych reżyserów tamtego czasu, takich jak de Mille czy Griffith, cytował go sam Scorsese a jego największym konkurentem był Georges Méliès. Do dzisiaj zresztą, nieco krzywdząco moim zdaniem, bywa nazywany hiszpańską wersją owego słynnego iluzjonisty i pioniera filmowego z Francji, a nawet jego marnym naśladowcą. Owszem, jeśli przyjrzymy się dorobkowi obu panów, to może wyglądać to tak jakby Chomón wykorzystywał tematy filmowe używane przez Mélièsa (np. „Le voyage sur Jupiter"). Jeśli przyjrzymy się natomiast dokładniej, odkryjemy, że Chomón zajmował się obszarami, którymi francuski reżyser nie zajmował się w ogóle. Swoją drogą Chomón był jednym z najbardziej utalentowanych pionierów ożywiania na ekranie martwych rzeczy. Oprócz tego, Hiszpan był specjalistą od efektów specjalnych i to na ich tworzeniu skupiał się przez ogromną część swojej kariery. To on był odpowiedzialny za sceny wybuchu wulkanu w „Cabirii", w której zastosował efekt, który czternaście lat później Eugen Schüfftan użył w Metropolis. Zabieg ten w historii kina znany jest właśnie jako efekt Schüfftana. Również w "Cabirii" Chomón, prawdopodobnie jako pierwszy, wykonał jazdę kamerą, na własnym projekcie wózka (wł. carello). Dwa lata później Griffith zainspirował się tym i zastosował jazdę wózkiem w swojej „Nietolerancji". Mówiąc o Mélièsie nie powiemy o nim, że był wynalazcą (w sensie inżynierem, nie wynalazcą filmowych trików), a Chomónie już jak najbardziej.


„Cabiria" (1914), reż. G. Pastrone. Prawdopodobnie pierwsza jazda kamery w historii filmu, wykonana na  wózku skonstruowanym przez Chomóna.

Tytuł filmu dokumentalnego o Chomónie z 2005 w reżyserii Ramóna Alòsa „El hombre que quiso ser Segundo" (w wolnym tłumaczeniu: „Człowiek, który chciał zostać Drugim"), dobrze oddaje to, jak potoczyły się losy reżysera i jego kariery. Jak to się stało, że człowiek, którego działalność przyczyniła się do stworzenia hiszpańskiego przemysłu filmowego, dzisiaj jest praktycznie zapomniany? Jego przygoda z filmem zaczęła się w wieku 24 lat, kiedy odbył podróż do Paryża. Tam był prawdopodobnie jednym z pierwszych widzów na historycznych seansach braci Lumière, w Salonie Indyjskim, na przełomie lat 1895/1896, na których (według jednej z wersji historii kina) narodziło się kino. Również w Paryżu poznał swoja żonę, Julienne Mathieu, która parę lat później, stała się jedną z pierwszych aktorek filmowych. Julienne występowała w filmach męża oraz (tutaj moje domysły), malowała taśmy jego filmów, czego nauczyła się w trakcie pobytu we francuskiej stolicy. Szczyt produktywności Chomóna przypadł na lata 1907-1912, kiedy spadła popularność Mélièsa.


El hotel eléctrico" (1908), reż. Segundo de Chomon. Na miniaturce widać Julienne Mathieu. Film ten  jest najpopularniejszym przykładem wykorzystania animacji poklatkowej przez Chomóna.

Po krótkotrwałym prowadzeniu firmy produkcyjnej Ibérico Films (filia Pathé Frères, konkurencji Star Film od Melièsa), wyjechał w celach zarobkowych do Włoch. Tam właśnie m.in. pracował przy realizacji „Cabirii". Ostatnie lata „okresu włoskiego" to efekt pozornego wycofania się Chomóna z działalności. Jak pisze Dominika Zielińska:

„(...)jego praca we Włoszech w ostatnich latach I Wojny Światowej oraz kilka lat po jej zakończeniu w dużej mierze pozostawała bez rozgłosu, zwłaszcza że rezygnował z umieszczania swojego nazwiska w napisach końcowych. Dyskrecja i anonimowość pracy podyktowane zostały wzmagającą się w tym czasie we włoskim społeczeństwie ksenofobią oraz rosnącą liczbą bezrobotnych obywateli, którzy mogli nieprzychylnie patrzeć na >>odbierającego im pracę<<" Ekrany nr 2(48)/2019, „Segundo de Chomón. Hiszpański pionier, międzynarodowy wynalazca"

Dodatkowo okresie Wielkiej Wojny wzrosły koszty taśmy filmowej a kina zostały przerobione na szpitale.

Jednym z ostatnich dłuższych filmów, przy których brał (był autorem efektów specjalnych) udział to monumentalny pięcioipółgodzinny „Napoleon" Able'a Gance'a z 1927 roku.


Andalusian Supersticion" (1912), reż. Segundo de Chomón. Zwróćcie uwagę na to zbliżenie!

Oprócz standardowych tricków montażowych Chomón bardzo często stosował zbliżenia, podwójne ekspozycje, testował wczesną wersję Technicoloru (projekt ten miał na celu wprowadzenie na stałe koloru na taśmę filmową), a wcześniej sam stosował opatentowany przez siebie system Cinemacoloris. Miał w planach sprawdzenie przydatności promieni ultrafioletowych w produkcji filmów. Lista jego zasług dla świata filmu jest bardzo długa. Sam Walt Disney nazwał go (nieco na wyrost, przyznaję) „wynalazcą animacji". Mimo tego, dzisiaj pamięta o nim niewielu. Kiedy odszedł, w 1929 roku, prawie nikt nie znał jego dokonań. Na pewno też nie pomógł w tym powrót popularności Georgesa Mélièsa. Od 1923 roku, kiedy francuski iluzjonista-reżyser wpadł w kłopoty finansowe i wrzucił do rzeki swoje filmy, przestał tworzyć filmy. W 1928 pewien francuski dziennikarz opublikował artykuł, który przyczynił się do odkrywania jego filmów na nowo. Co jakiś czas organizowane były retrospektywy jego twórczości. . To wszystko przyczyniło się to zatarcia w społecznej świadomości persony hiszpańskiego twórcy.


„Une excursion incohérente" (1909), reż Segundo de Chomón. Robaki i szczury w jedzeniu, czyli jeden z najbardziej surrealistycznych filmów Chomóna.
Tytuł nawiązuje do ruchu artystycznego o nazwie Las Artes Incoherentes. Co ciekawe sam Luis Buñuel przyznał się, że jest miłośnikiem twórczości Chomóna.

Współcześnie wielu miłośników wczesnych filmów stara się, by Segundo de Chomón nie został całkowicie zapomniany. Niestety są to często działania tylko o zasięgu lokalnym, krajowym (o międzynarodowym nie wspominając). W 1994 roku hiszpańska poczta zrealizowała znaczek upamiętniający twórcę. Z kolei, jak pisze autorka we wspomnianym artykule, w Saragossie organizowany jest doroczny Konkurs Filmów Krótkometrażowych z Efektami Specjalnymi, imienia Segundo de Chomóna. Film biograficzny, o którym pisałem wcześniej przeszedł kompletnie bez echa. Bardzo bym chciał, by na kolejnej fali popularności kina niemego, pamięć o tym pionierze również została przywrócona.

Cudownie by było, gdyby ten tekst stał się początkiem do odkrywania przez Was twórczości Segundo de Chomóna. Po obejrzeniu kilku filmów dobrym pomysłem będzie sięgnąć po cytowany przeze mnie artykuł (ten numer możecie kupić TUTAJ). To najlepszy i wciąż, niestety, jedyny tak obszerny tekst w języku polskim. Przy pisaniu tego wpisu korzystałem jeszcze z francuskiej, hiszpańskiej i angielskiej Wikipedii.