Uczyłem się siebie oglądając „Tonię" (2022) - recenzja
Uczyłem się siebie oglądając Tonię (2022) - recenzja
Ciągle nie przepracowałem premierowego seansu Tonia. Kiedy po skończonym filmie, ze wszystkich trzech (pełnych) sal w Atlantic Kino, widzowie wyszli do foyer i przed kino, nie wiedziałem co ze sobą począć. Krążyłem niczym zabłąkany satelita, rozdygotany w środku, niosący w sobie odpowiedź na pytanie, na które długo nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.
Moja przygoda z kinem Marcin Bortkiewicz zaczęła się od podcastu Powtórka z Munka Maćka Kędziory, który zaprosił mnie do rozmowy o Zezowatym szczęściu. Przygotowując się do odcinka chciałem poszukać we współczesnym polskim kinie scen slapstickowych co mnie zaprowadziło do Nocy Walpurgi. Zachwyciłem się tą munkowską z ducha tragifarsą i odnalazłem w Marcinie duchowego spadkobiercę wrażliwości reżysera Eroiki. To mnie zaprowadziło do pierwszego z wielu seansów Toni i przepadłem ponownie. Poczułem, że wreszcie znalazł się autor, który nadaje slapstickowi osobisty charakter. Uświadomiłem sobie coś jeszcze. Odczułem ogromną empatię z tytułową bohaterką. Tonia stara się swoje potrzeby stawiać w centrum i o nie walczyć. Zobaczyłem rozciągnięte na pełny metraż bolesne rozstanie Brzdąca z Trampem, ale w wersji, gdzie to Brzdąc walczy o utrzymanie istniejącego porządku. Bezpieczeństwo emocjonalne Toni jest ignorowane przez Tatkę-wdowca z chorobą alkoholową i sfrustrowaną całą sytuacją babcię. Każdy z nich żyje w świecie chwiejnych rytuałów. Kiedy na horyzoncie pojawia się perspektywa względnej stabilizacji finansowej, która poskutkuje długotrwałą rozłąką z ojcem, Tonia robi wszystko by go zatrzymać, łącznie z podtrzymywaniem jego nałogu. Tonia, jak sama mówi o sobie, jest główną bohaterką swojego filmu. „Żyje” w swojej głowie tak intensywnie, że rozpad tej kreacji jawi jej się jako rozkład świata w ogóle.
Materiały z planu udestępnione dzięki uprzejmości reżysera.
Slapstick ma u Marcina Bortkiewicza charakter nostalgiczny, ale jest w nim cały ogrom bólu i bezsilności wobec braku możliwości stanowienia o sobie, braku pozytywnych wzorców przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Takie rzadko spotykane u nas, długo oczekiwane przeze mnie, podejście do filmowej farsy stało się impulsem do zaproponowania reżyserowi patronatu medialnego nad Tonią. Z każdym kolejnym seansem, a było ich kilka, coraz silniej czułem, że jest tam głębiej coś jeszcze. Coś czego nie poczułem, zapewne dlatego, że Tonia błyskawicznie stała się dla mnie filmem tak dalece osobistym, że potrzebowałem czasu, rozpoczęcia własnej terapii, oraz kilku seansów tego filmu, by dopuścić do siebie czym jeszcze Tonia jest dla mnie. Poczułem to dopiero na premierowym seansie kinowym.
W moim ulubionym fragmencie filmu Tatko z Tonią próbują prawidłowo wymówić nazwy różnych emocji, w ramach zastępstwa za nieodbyte zajęcia logopedyczne dziewczyny. Każde z nich wymawia je źle, chociaż jest przekonane, że tak nie jest. Babcia, Tatko i Tonia – trzy pokolenia własnych wad nie tylko wymowy, ale także tych emocjonalnych. Złość, miłość, radość, nienawiść – kotłują się chaotycznie i w wysokiej temperaturze, by wreszcie wybuchnąć z ogromną siłą. W finale pozostawiona samej sobie Tonia musi poskładać swój świat na nowo.
Mój wywiad z Marcinem Bortkiewiczem, gdzie rozmawiamy m.in. o jego dzieciństwie kiedy oglądał komedie Chaplina oraz o fascynacji kinem Andrzeja Munka.
Chaplin w swoich filmach czynił skomplikowane problemy prostymi. Jest w nich nie tylko moc drzemiąca w eskapizmie. Wlewają w człowieka wiarę w ludzką sprawczość i zaradność. Autor Toni zderza ten optymizm z rzeczywistością nawarstwionych i niewypowiedzianych uraz. Bortkiewiczowska farsa nie pozwala na rozkoszną ucieczkę od trosk dnia codziennego. Dla mnie ten film jest jak terapia – z każdym kolejnym spotkaniem, odkrywam w sobie kolejne warstwy czegoś nieznanego. Tym razem było to dostrzeżenie jak bardzo za młodu potrzebowałem odpowiedniego nazywania emocji i zarządzania nimi. Kolejne seanse Toni, podobnie jak na terapii przytulam swoje wewnętrzne, długo niezaopiekowane dziecko i za to doświadczenie dziękuję. Teraz czas by dać ujście zablokowanym w trakcie premiery emocjom.
Materiały z planu udestępnione dzięki uprzejmości reżysera.
Obchody 126. rocznicy pierwszego pokazu kinowego na ziemiach polskich - relacja
- Grafika by Julia Fukiet
Ależ to była impreza! - relacja z 126. rocznicy narodzin kina w Polsce
6 listopada odbyły się w Krakowie obchody 126. Rocznicy pierwszego pokazu filmowego na ziemiach polskich. Miałem przyjemność i zaszczyt być patronem medialnym tego wydarzenia.
Program obejmował spacer rocznicowy po Krakowie, warsztaty dla dzieci, seanse z muzyką na żywo w krakowskich kinach studyjnych, panel dyskusyjny oraz pokazy dwóch filmów dokumentalnych, w tym jeden biograficzny.
Cały dzień wypchany po brzegi zawartością z najwyższej półki. Gdybym tylko wiedział, że dojazdy na kolejne atrakcje zajmą mi tyle czasu, to przygotowałbym wcześniej sobie coś do jedzenia. Mądry Pan Klatek po szkodzie. Poniżej moja relacja. Ze względu na to, że osobny akapit poświęciłem muzyce na żywo, jest ona niechronologiczna. Cały program dostępny jest TUTAJ.
Świętowanie zaczęliśmy od spaceru, który zaczął się przy Dworcu Głównym, na placu Jeziorańskiego. Z croissantem w jednej dłoni, z kawą w drugiej wędrowałem z grupą filmowymi śladami Krakowa, skoncentrowanymi wokół pierwszego pokazu w Teatrze Miejskim i kolejnych obchodów licząc od roku 1961. Absolutną gwiazdą spaceru był prowadzący Maciej Gil. Maciej, który jest autorem Krakowskich Spacerów Filmowych i objazdowego festiwalu Kinobus, podzielił się z nami kawałkiem swojej ogromnej wiedzy na tej filmowej historii Krakowa. Miałem poczucie, że mógłbym spędzić cały dzień słuchając tylko tych opowieści. Dodatkowo poczucie humoru Macieja dorównuje jego wiedzy, co jest dość istotne, kiedy jest chłodno i trzeba było wstać wczesnym rankiem.
Spacer skończyliśmy w Kinie Kijów, gdzie rozpoczęła się część stricte filmowa świętowania. Obejrzałem po latach Lumière ! L'aventure commence, wideoesej z narracją autorstwa Thierry’iego Frémaux, dyrektora festiwalu w Cannes. Mimo, że nie uniknął błędów (kolejny film, w którym bezmyślnie powielono plotkę o uciekających ludziach na filmie z lokomotywą wjeżdżającą na stację w La Ciotat) to jest to bardzo przyjemny wstęp do tego jak analizować pierwsze filmy. Film ten oferuje narzędzia, które można wykorzystać również przy oglądaniu innych wczesnych filmów dokumentalnych. Zwiększenie czujności i wrażliwości na detale na pewno przydało się podczas seansu The Brilliant Biograph. Earliest Moving Images Europe (1897-1902). Ten zestaw kilkudziesięciu filmów z przełomu wieków XIX/XX w., nakręconych na szerokiej taśmie 65 mm, niezmiennie mnie zachwyca swoim pięknem. I jakkolwiek jest to piękno oszałamiające, to tym bardziej doceniłem pracę Lumierów, którzy musieli się bardzo napracować by zarejestrować na dużo węższej taśmie to, na czym im zależało.
Na instasiu chwalę się swoimi zdobyczami związanymi z obchodami rocznicowymi. Co to za książki? Więcej w opisie posta.
Przedostatnim wydarzeniem w ramach obchodów rocznicowych była dyskusja pod hasłem przewodnim gorączka kinowa. Rozmawiali Maria Malatyńska, Marcin Adamczak oraz Paweł Sitkiewicz. Prowadził Maciej Gil. Rozmowa krążyła wokół różnych objawów gorączki kinowej na przestrzeni lat, od początków kina na polskich ziemiach aż po czasy dzisiejsze. Ze zrozumiałych powodów najbardziej inetresowały mnie lata najwcześniejsze. Dość powiedzieć, że sposób w jakim o tych czasach opowiadał Paweł Sitkiewicz, autor książki Gorączka filmowa, zainspirował mnie do jej kupna. Już wcześniejsza pozycja tego autora Małe wielkie kino. Film animowany od narodzin do końca okresu klasycznego uniknęła mielizn akademickiego języka, dzięki czemu czyta się jak bardzo przystępną pozycję popularnonaukową, a jednocześnie w ogóle nieinfantylną. Dyskusję poprzedziła projekcja pierwszego zachowanego filmu fabularnego Pruska kultura z muzyką na żywo duetu 1/2 KRACOUSTIC. Panowie po dyskusji zagrali również do zestawu filmów George’a Meliesa. Nigdy nie sądziłem że lekkie nutty smooth jazzu będą tak dobrze pasować do filmów kina atrakcji. Szczególnie po całym dniu wytężonej uwagi potrzebowałem takiego audiowizualnego relaksu.
Ten intensywny dzień zakończyłem filmem biograficznym o Bolesławie Matuszewskim. Był on pionierem myśli archiwizacji filmowej, który swoim podejściem do kwestii istotności tworzenia archiwów filmowych wyprzedzał swoje pokolenie o dekady. Sam film nie jest żadnym arcydziełem dokumentalnej biografii. Z jednej strony przywodził na myśl trochę produkcje telewizyjne z Wołoszańskim, ale z dużo bardziej okrojonym budżetem. Przyznam się, że oglądanie wymagającego dużego skupienia filmu, byłoby niemożliwe. Dlatego z mojej perspektywy umieszczenie takiego krótkiego (39 minut), poprawnego dokumentu na zamknięcie obchodów było całkiem sprytnym posunięciem.
Te obchody nie byłyby takie same gdyby nie seanse z muzyką na żywo.
Najbardziej przypadło mi do gustu to, co zagrał Jakub Zielina z solowego projetu Hyperion, który zagrał do dwóch komedii Chaplina (A Night in the Show z 1915 i Behind the Screen z 1916). Zielina z ogromną precyzją reagował na to co się działo w tych filmach. A że jest to slapstick, to działo się wiele. Jak mi przyznał już po seansie, takie filmy są najtrudniejsze do grania na żywo, gdyż wymagają od muzyka ogromnego skupienia. Do swoich nut opartych na jam jazzie, wplatał różne dźwięki nawiązujące do kolejnych gagów w filmach.
(W aspekty dźwięku w kinie niemym wprowadził widzów prof. dr hab. Bogusław Skowronek. Chyba nigdy w życiu nie byłem na prelekcji człowieka tak pozytywnego; swoja energią mógłby obdzielić kilku ludzi! Z kolei wybranie akurat tych autotematycznych tytułów to strzał w dziesiątkę).
Podobało mi się również co zaprezentowali stali goście Kina pod Baranami, Maciej Trifonidis & Leszek Hefi Wiśniowski (dwójka z septetu Trifonidis Roots), którzy zagrali do Filmowych obrazów starego Krakowa. Miałem wrażenie, że grają ze sobą od dziecka. Ich porozumienie muzyczne stało na niesamowitym poziomie. Dźwięki uzupełniały się na różne sposoby: czasem jeden z nich grał dźwięki odpowiadające temu co działo się na ekranie, podczas gdy drugi odpowiadał muzyczną impresją. Innym razem odniosłem wrażenie, że te dwie warstwy wchodzą ze sobą w jakiś hipnotyczny, muzyczny dialog. Ich koncert to najlepsze co się wydarzyło temu dość średniemu warsztatowo zestawowi krakowskich kronik miejskich. Widać, że operatorzy filmowi kręcąc te filmy pracowali na słabym jakościowo sprzęcie, który nie pozwalał na sprawną realizację. A jednak tego dnia w Kinie pod Baranami wspomniany duet uratował ten seans od nudy i pokazał jak bardzo odbiór filmu niemego może się zmienić pod wpływem muzyki na żywo.
Tak to wyglądało. Było cudnie. Na samym początku rolki widać rozgorączkowanego, zadowolonego Pana Klatka, tuż po zakończonych obchodach. Zajrzyjcie też do wyróżnionej relacji pod nazwą "Patronat", gdzie zobaczycie materiały, które robiłem bardziej na bieżąco.
Jeżeli miałbym na przyszłość dać komuś wskazówkę jak przeżyć tego typu wydarzenie, nie odpuszczając żadnego z jego punktów, to mam jedną podstawową: weźcie ze sobą coś do jedzenia. Krakowskie kina studyjne rozmieszczone są w takiej dużej odległości od siebie, że przemieszczanie bez samochodu zajęło mi dokładnie tyle czasu ile wynosiła przerwa między kolejnymi punktami obchodów. Wskutek tego cały dzień zjadłem niewiele, biegałem rozgorączkowany filmowo od kina do kina, a na drugi dzień obudziłem się z lekkimi zakwasami i obietnicą złożoną sobie, że kupię wreszcie ten karnet na siłownię.
Obchody 126. Rocznicy pierwszego pokazu na ziemiach polskich były bardziej niż udane. Biorąc pod uwagę, że było to wydarzenie całkowicie darmowe, tym bardziej jestem pod wrażeniem ile kinofilskich atrakcji udało się umieścić w ciągu jednego dnia. Być może rozpoczęcie całości godzinę wcześniej, lub dołączenie mapki do programu opisowego ułatwiłoby dotarcie do kin, jednak są to drobiazgi, które można dopracować przy kolejnych edycjach, a które przy tej skali wydarzenia nie przeszkadzały specjalnie. Gratuluję organizatorom z ekipy Stowarzyszenia Kin Studyjnych takiego wydarzenia i dziękuję za tak wspaniały prezent jaki daliście kinofilom.
(Prawie) wszystko co mnie irytuje w serialu „Man vs Bee"
(Prawie) wszystko co mnie irytuje w serialu „Man vs Bee"
Jak się mianowało badaczem slapsticku to trzeba czasem sprawdzić, jak się trzyma również współczesna filmowa burleska. Kiedy trafiam na taki serial jak Man vs bee to mam ochotę już nigdy nie wkraczać w te rejony. Serial Netfliksa to jedna z najbardziej niekreatywnych, nieśmiesznych i źle skonstruowanych komedii jakie ostatnio oglądałem.
Atkinson wypracował w kulturze popularnej w uproszczeniu dwie postaci: cynika i fajtłapy. Ten pierwszy jest szczególnie dobrze znany fanom serialu Czarna Żmija, ale z powodzeniem odgrywał ją także w swoich skeczach scenicznych. Jednak ten typ bohatera w świadomości społecznej przyćmił drugi z nich, którego korzenie, można odnaleźć u takich komików jak Chaplin czy Jacques Tati, a opierała się w dużej mierze na jakościowej pantomimie. Czasem bywał wredny, innym razem trochę rozkojarzony, a jeszcze innym zbyt pewnym siebie. Wszystkie te postaci łączyła niewiarygodna niezdarność i imponująca umiejętność pakowania się w kłopoty. Miał już twarz Jasia Fasoli, Johnny’ego Englisha, a teraz został Trevorem. Rozwodnikiem, ojcem nastoletniej córki, z chorobliwą obsesją na punkcie detali. Rozpoczął pracę w agencji zajmującej się pilnowaniem mieszkań pod nieobecność ich właścicieli. Właśnie otrzymał pierwsze zlecenie.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o serialu Netfliksa obejrzałem sobie ten fragment. Dostałem głupawki. Zresztą jak przy jakimkolwiek odcinku Mr. Beana. A potem obejrzałem zwiastun tej nowej produkcji. Nie zaśmiałem się ani razu. Nie spodziewałem się jednak, że to będzie tak złe.
Koncept wyjściowy produkcji Netfliksa to z grubsza rozbudowany fragment jednego z odcinków serialu Mr. Bean z lat '90, w którym upierdliwa pszczoła nie pozwala biednemu Panu Fasoli zjeść ciastka z wisienką. Owada poza dwoma sekundami praktycznie nie widać. Dzięki czemu możemy obserwować przezabawną walkę człowieka-pierdoły z powietrzem, ubraną w formę świetnej pantomimy. W nowym serialu umieszczono sporo gagów nie tylko z tego, ale też innych odcinków. Komedie farsowe od zawsze wzajemnie siebie inspirowały. Ba! w samym serialu o Fasoli gagi wielokrotnie powracały. Ich recycling wymaga jednak kreatywnego wykorzystania. Tymczasem, na przykład wspomniane ciastko pojawia się dosłownie na chwilę i potem nigdy nie wraca. Przecież nic nie stało na przeszkodzie, by powtórzyć całość w nowych warunkach: niezdarny Trevor, którego potęgująca złość na wredną pszczołę, zaczyna zmieniać się w słonia w składzie porcelany, slapstickową wersję Hulka w mieszkaniu wypełnionym ultradrogimi eksponatami. Pogoń za pszczołą następuje równie szybko, jak zaczyna nudzić. Atkinson, który jest współscenarzystą serialu, umieścił w nim również taniec z pszczołą w spodniach, który nawiązuje do tego, który można było zobaczyć we wspomnianym odcinku sprzed lat. Tylko co z tego, jeśli nie jest on spójny z postacią? Trevor to starszy pan, który nie radzi sobie z nowoczesną technologią, jaką naszpikowany jest dom, którym się opiekuje. To nie ta sama postać co Jaś Fasola. Dobrze skonstruowany gag ma konkretne zadanie. Nie jest to jedyne wyjście, ale jest wtedy dużo śmieszniej. Gag może być puentą sytuacji w jakiej znalazł się bohater, może też podkreślać cechy jego osobowości. Powtórzcie sobie jakikolwiek odcinek brytyjskiego serialu. Gagi wynikają w nim z pomysłowości Fasoli (powrót z centrum handlowego na dachu samochodu), albo z jego bycia wrednym (scena odbijanego na dyskotece) i tak dalej. Całość spinał brak kompetencji społecznych i komiczna dezynwoltura, co wzbudzało konsternację otoczenia, jak na konkursie na najbardziej posłusznego zwierzaka. Kiedy widzę przytłoczonego hi-techową rzeczywistością Trevora, któremu pies przyssał się do krocza nie widzę żadnego związku z postacią i żart mnie nie śmieszy. Kiedy oglądam ocierającego się bohatera granego przez Atkinsona tym samym kroczem o drzwi w ramach przetworzonego tańca z osą w spodniach, którego widzem jest funkcjonariusz policji, nie czuję nic poza zażenowaniem, bo nie ma on nic związanego z przerażonym narastającym chaosem Trevorem. Inne gagi również nie należą do najwybredniejszych. Chociażby ten pochodzący rodem z gross comedy scena, w której Trevor ląduje twarzą w psiej kupie, którą ścieranie z twarzy oglądamy zdecydowanie zbyt długo.
Na miniaturce Atkinson ma podobny wyraz twarzy do tej, którą miałem ja w trakcie oglądania tego co się odpszczelało w trakcie kolejnych odcinków.
Mam spory problem również z tytułowym pojedynkiem. Nie rozumiem jak w dobie pogłębiającego się kryzysu klimatycznego, powiększającej się świadomości społecznej na temat roli zwierząt w ekosystemie, ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby postawić przeciwko niestabilnemu emocjonalnie człowiekowi pszczołę i żeby przez cały czas się nad nią znęcał. W trakcie bardzo krótkich odcinków (większość nie przekracza dziesięciu minut) Trevor próbuje usmażyć pszczołę w mikrofali, truje aerozolami gospodarstwa domowego (przypadkowo trując również psa), wciąga odkurzaczem, traktuje wodą z prysznica i zaraz potem gorącym powietrzem z suszarki… . Większość komicznych w zamierzeniu sytuacji obraca się wokół torturowania zwierzęcia. Rzeczona pszczoła zdecydowanie nie jest tym samym typem natrętnego owada, które irytowało Jasia Fasolę we wspomnianym wyżej odcinku*. Niewiele jest momentów, w których naprzykrza się Trevorowi. Tutaj dochodzę do momentu, który niepokoi mnie najbardziej. W czwartym odcinku Trevor rozmawia z żoną. Jest to okazja, by widz otrzymał coś na kształt historycznego tła swojej obsesji na punkcie drobiazgów bez znaczenia, które rzekomo mają zburzyć jego spokój ducha. Taki psychologiczny fundament jest tej historii niepotrzebny. Późniejsze sytuacje czynią całość jeszcze bardziej niepokojącą. Po rozcięciu zabytkowego jaguara piłą tarczową, będącym wynikiem aktu furii, Trevor zdaje sobie sprawę z tego co zrobił i wpada w rozpacz. Połączenie psychologicznego dramatu i slapsticku nie jest niemożliwe, ale trzeba się na takim terenie poruszać bardzo uważnie. Scena ta jest bardzo symptomatyczna dla całości. Pokazuje jak brak wyczucia złotego środka, wpływa na to komizm sceny. Kiedy tragizm, przeważa nad komedią, zabija ją w w konsekwencji zarodku.
Zadziwiająca, jak na Atkinsona, który ma ogromne doświadczenie na polu filmowej burleski, jest bardzo zła konstrukcja serialu. Jak napisał u siebie Gniazdo Szeptunów, produkcja napotykała po drodze mnóstwo problemów i początkowo miała być filmem, który ostatecznie pocięto na życzenie producentów na bardzo krótkie odcinki. Myślę, że slapstick lepiej sprawdza się w zamkniętej formie, ale jeżeli już tworzyć z półtoragodzinnego filmu serial, to nie można go pociąć na tak krótkie kawałki. Nie sposób zaangażować się w sytuację bohatera, kiedy po siedmiu, ośmiu minutach pojawiają się cliffhanger i napisy końcowe. W Człowieku kontra pszczole sytuacje komiczne następują jedna po drugiej, bez miejsca na oddech czy powolną eskalację chaosu. Miast śmiechu, pojawia się znużenie. W dodatku scenariusz, źle wprowadza widza w przestrzeń w jakiej będą poruszał się Trevor. Na samym początku, po błyskawicznym oprowadzeniu po willi, otrzymuje instrukcję w formie notatnika. Miała zawierać wszystkie niezbędne informacje, potrzebne do funkcjonowania w domu. Nie mamy okazji dowiedzieć się co było w środku, ponieważ Trevor przypadkiem ją spala. A wszystko to w pierwszym odcinku. Rzecz, bez której teoretycznie Trevor nie mógłby wykonywać swojej pracy, nie tylko znika, ale okazuje się ostatecznie bez znaczenia i widz nie ma okazji poczuć wagi tej straty. A jest to przecież doskonały materiał na spokojne wprowadzenie topologii ogromnego mieszkania i zbudowania relacji bohatera z technologią willi. Z jakiegoś powodu w pierwszych dwóch odcinkach zostały odhaczone większość punktów z listy, na którą Trevor miał w szczególności uważać. Wskutek tego widz jest zmuszony oglądać, jak Trevor ugania się za pszczołą. I goni. I goni. I goni. I złapać nie może. I kiedy w finale pojawia się okazja na refleksję… zaczyna ją znowu ścigać, tym razem w przestrzeni kampera.
Powyżej jeden z wielu przykładów dobrze skonstruowanej komedii, w której chaos i komizm narastają w tempie geometrycznym. Prosty, absurdalny i nierealistyczny pomysł wyjściowy, owocuje prześmiesznym slapstickiem.
Podobno powstaje serial Old Bean o przygodach Jasia Fasoli na emeryturze. Mam nadzieje, że będzie to kolejna animacja, której plany powstania ogłoszono jakiś czas temu, a nie dwa niezależne projekty. Tym bardziej, że Atkinson wspomina w wywiadach, że jest zmęczony odgrywaniem tej postaci. Może to czas na powrót wrednego emploi komika?
Dlaczego napisałem ścianę tekstu o produkcji, która tak szczerze mnie zawiodła swoją bylejakością? Man vs bee pokazuje, że slapstick to nie rurki z kremem. Nie wystarczy nakręcić coś co wygląda jak The best of Mr. Bean. Taki zlepek skutkuje produkcją bez serca. Był tu potencjał na współczesną wersję Mojego Wujaszka. Krytyka konsumpcjonizmu, multimiliarderów, bezdusznej technologii – to tematy, które po wielu latach od premiery filmu Jacquesa Tatiego znów bardzo silnie rezonują. Ta nieszczęsna pszczoła nawet nie byłaby konieczna, ewentualnie mogłaby grać drugie skrzypce i pojawiać się od czasu do czasu. Atkinson wybrał drogę na skróty. Widzowie otrzymali kolejną kiepską produkcję z korporacji Netfliksa, która wygląda tak jakby wyśmiewała osoby z problemami psychicznymi. Szczerze wątpię, żeby Atkinson właśnie to miał na myśli krytykując cancel culture mówiąc, że komedia musi mieć swoją ofiarę. Nie jest to serial perfidny, tylko niechlujnie zrobiony. Czekam na powrót komika do formy.
* Na marginesie, animatorzy zrobili świetną robotę kreując to skrzydlate cudo, ale chyba tworzyli ją w oddzieleniu od scenariusza, ponieważ tytułowa pszczoła, to konkretnie trzmiel, a nie pszczoła samotnica (solitary bee), co jest powiedziane w serialu.
Taniec, pantomima i aktorstwo - luźne przemyślenia
Taniec, pantomima i aktorstwo - luźne przemyślenia
Niczego mi tak obecnie mi nie brakuje tak bardzo, jak imprez w klubach.
Charakter mojej pracy polega głównie na tym, że prowadzę szkolenia, co sprowadza się do kilkugodzinnego nawijania do monitora laptopa w pozycji siedzącej. I tak od kilku tygodni. Nie narzekam. Jestem całkiem spokojny, bo zdaję sobie sprawę jak dalece uprzywilejowana jest moja sytuacja. Jednak taki kołowrotek mocno siada na głowę. Wczoraj pandemiczna rutyna tego zajęcia wybiła skalę w mojej głowie. Zaczęło się od kolejnego przesłuchania niedawno odkrytego przeze mnie utworu pt. „No Plans for Love (D-Nice z Ne-Yo z Kentem Jonesem)”. Potem już poszło z górki (i nie sposób było to zatrzymać): Justin Timberlake, Bruno Mars, Shakatak, Shalamar… . Przez pół godziny „ogarniałem” mieszkanie tańcząc. Był moment (naprawdę!), że łzy napłynęły mi do oczu. Taniec wyzwala we mnie z niczym nieporównywalne poczucie wolności, jakby to ciało było głodne ruchu w niestandardowym niż na co dzień zakresie. Paradoksalnie, mam poczucie, że moje ciało jest „poruszane” przez rytm muzyki, nie odwrotnie. Ciało nie jest wtedy na usługach muzyki. Rytm, melodia są raczej drogowskazem do tego jak ciało ma się poruszać. Werbel – bach! ręka w bok, werbel – bach! noga do tyłu. Po pewnym czasie to przychodzi trochę automatycznie. W trakcie pandemii jestem prawie odcięty od takich odruchów i nawet brak seansów kinowych mi tak nie doskwiera (za którymi również bardzo tęsknie!), jak brak tanecznej wolności, która uruchamia się tylko w klubach.
Wczoraj taką namiastką klubu było mieszkanie, a publicznością moja Luba. Po kilkunastu minutach nieskrępowanego tańca zdałem sobie (nie po raz pierwszy), że nic mnie tak nie nakręca do tańca jak publiczność. Czuję się obecnie jak clown bez publiczności. W trakcie tańca uwielbiam się wygłupiać, naruszać tabu (bez naruszania czyjejś sfery intymnej, oczywiście). Ale po co mi te wszystkie wygłupy kiedy publiczności brak? Nie ma smutniejszego klauna, od tego któremu brakło publiki. Pani Luba jest oczywiście bardzo zacną odbiorczynią moich pląsów, ale jednak z ciężkim sercem nie potrafię zestawić tego z połączeniem dudnienia basu z mocnego nagłośnienia i kilkuset stłoczonych rozgrzanych tańcem ciał, których właściciele czasem zerkają w stronę wariata, który wygląda jakby właśnie wyszedł spod prysznica.
Te przemyślenia zawiodły mnie kolejny raz w kierunku rozważania jak blisko tancerzom jest do aktorów, ale też do mimów. Oglądając tancerzy poppingu, jazz funku czy lockingu ogromną frajdę mi sprawia wyłapywanie elementów pantomimy w ich występach. Wszelkie izolacje czy mimika twarzy to przecież typowe elementy artystów pantomimy. Natomiast choreografie taneczne, bardzo często starają się przekazać jakąś historię lub wyrazić emocje - wtedy układ staje się czymś w rodzaju tanecznej etiudy. Tym ostatnim jest na przykład performens Marcela Marceau pt. The Mask Maker (1959), w którym podczas nakładania iluzorycznych masek zmienia się również charakter odgrywanej postaci. Z kolei ścisły związek pantomimy i tańca pokazał w skeczu „Historia tańca” Ireneusz Krosny. I jest to przypadek najbardziej oczywisty, ponieważ występy pana Ireneusza są doskonałym przykładem, jak wiele łączy te dwie formy artystycznego opowiadania ciałem. Jego twórczość jest również dowodem na to, że bycie mimem wymaga sporej kondycji fizycznej i nie ogranicza się tylko do szukania szyby (na pewno ten gag ma swoją fachową nazwę w środowisku artystów).
Pantomima jest jednym fundamentów burleski filmowej. Na swój rodowód pantomimiczny wskazywało wielu komików niemych filmów. Jednym z nich był Stan Laurel, połowa ponadczasowego duetu Stan & Ollie (u nas znani jako Flip i Flap). Postać jaką odgrywał w tej serii była mieszanką absurdalnego spokoju i mentalności dziecka. Laurel był również aktorem, który wykazywał się często niesamowitą, taneczną w swoim charakterze, gibkością ciała. Można to zobaczyć w Liberty (1929) Leo McCarey’go. Nasza para pechowców gra tu zbiegów z więzienia, którzy nieszczęśliwie wjeżdżają na stalowy szkielet budowanego wieżowca. Stan w pewnym momencie zaczyna się tak bardzo bać, że trzęsie kolanami, zbliżając i oddalając je od siebie w półprzysiadzie. Ta nadekspresyjność dolnej partii ciała, dodaje komizmu odejmując tym samym nieco powagi całej sytuacji. Natomiast sam ruch ma w sobie ogromny ładunek tanecznego powabu, który wiele razy widziałem jako element choreografii tanecznej.
I chociaż zdaję sobie sprawę, że sukces artystów pantomimy zależy w pewnej mierze na improwizacji, to jednak ich występy są wynikiem ogromnej ilości godzin spędzonych na próbach. Jeśli moje taneczne, w pełni improwizowane pląsy, można określić jakąś namiastką pantomimy, to nie mogę sobie wyobrazić, co przeżywają w obecnych czasach wszyscy artyści, którzy żyją z występowania dla publiczności. Zostają występy online, ale czy są one zawodowo satysfakcjonujące?
PS Takie to przemyślenia w czasach kiedy obsesyjnie szukam prostych przyjemności, takich jak piętka chrupiącego chlebka, która jest najpyszniejszą częścią całego chlebka. Kumulacja chlebkowości. Próbowaliście jeść chlebek tańcząc?
Flip i Flap, Małe Urwisy i inni, czyli przegląd świątecznych filmów slapstickowych.
Flip i Flap, Małe Urwisy i inni, czyli przegląd świątecznych filmów slapstickowych
Harold Lloyd z żoną Mildred Davis (również gwiazdą kina) i synem Haroldem Dukiem Juniorem. Zdjęcie zostało zrobione w posiadłości Greenacres, o której pisałem TUTAJ. Natomiast o miłości wielkiego komika do świąt opowiada TUTAJ, jego córka Suzanne.
Ten rok był wyjątkowo trudny dla wielu z nas.
Rozpoczynając poszukiwania filmów świątecznych do tej listy, uznałem, że powinny to być tytuły, które pozwolą na chwilę oderwać się od trosk, których uzbierało się ponad miarę. Dobrym sposobem na to jest oglądanie filmów z uniwersalnym slapstickowym humorem.
1. Good Cheer (1926) z serii Little Rascals
Zaczynam tę listę pozycją wyjątkowo smutną jak na film burleskowy. Podobnie jak filmy Chaplina, filmy o tytułowych Małych Urwisach są bardzo zadłużone w poetyce dickensowskiego świata. W świecie gdzie radość dają najmniejsze drobiazgi i nie można mieć zbyt wielkich marzeń, dzieci często muszą sami zarabiać pieniądze (bardzo rzadko, albo w ogóle nie widzimy ich rodziców). Efekt komediowy w filmach z tej serii często dostarczała konfrontacja urwisów z przedstawicielami wyższych sfer społecznych.
Tak o filmach z serii Little Rascals pisałem w czerwcu tego roku:
Mimo, że seria była jednym z pierwszych przełomów w kwestii prezentacji mniejszości rasowych i narodowościowych, w czasach premiery kolejnych filmów pojawiało się mnóstwo głosów krytycznych dotyczącej samej jakości tej reprezentacji: twórców oskarżano o szkodliwe powielanie stereotypów. Z dzisiejszej perspektywy możemy ocenić, jak dalece bezkompromisową serią były te filmy. Roach przede wszystkim stawiał na zabawę. Dawał aktorom ogromne poczucie swobody na planie, jednocześnie nie pozwalając, by ktoś z nich górował nad resztą (dlatego do obsady nigdy nie dołączyła m.in. Shirley Temple). I nawet jeśli zabawa stereotypami bywała niepotrzebnie przeciągnięta lub zwyczajnie nietrafiona, to zdarzały się pomysły absolutnie perfekcyjne w swoim szaleństwie. Przykłady? Mało śmieszną znajduję serię dowcipów opartą o pomyłkę w jednym z filmów, w którym nasz tytułowy gang sądzi, że czarnoskóry brat jednego z bohaterów zamienił się w szympansa. Z drugiej strony pomysł, by w jednym z pierwszych odsłon serii założyli klub Cluck Cluck Klams, jest zarówno świetnym obśmianiem rasizmu jak i niepokojącym komentarzem, na temat przejmowania wzorców przez dzieci, ze świata dorosłych (jeden z bohaterów dowiedział się o istnieniu organizacji o podobnej nazwie z gazety). Hal Roach stworzył jedną z najdłużej i najbardziej przełomowych społecznie franczyz w historii kina. Przez serię przewinęli się bohaterowie najróżniejszych narodowości i ras. Był chłopak pochodzący z Włoch, dwóch tzw. „Asian American" oraz pięciu afroamerykańskich malców. Wśród nich był czarnoskóry Farina, którego postać nie posiadała jednoznacznie określonej płci. Często w jednym filmie występował jako dziewczynka i chłopczyk.
W Good Cheer pomagają rozbić gang fałszywych Świętych Mikołajów i próbują zarobić pieniądze sprzedając marznącym przechodniom gorące cegły. Inspiruje ich do tego duch prawdziwego Świętego Mikołaja. W świecie Małych Urwisów powstał jeszcze jeden świąteczny epizod. Był to odcinek specjalny animowanego serialu The Little Rascals wyemitowany w roku 1979. Jednak jego wydźwięk jest jeszcze bardziej smutny niż filmu z 1926. Do zobaczenia TUTAJ.
2. Malice in the Palace (1949) i Rumpus in Harlem (1956) z serii The Three Stooges
Powyższy film to Malice in the Palace (1949). Jego remake Rumpus in Harlem (1956) możecie obejrzeć TUTAJ
Kolejny archiwalny wpis w ramach tej polecanki. Tym razem dokładnie sprzed roku i o najbardziej fizycznej odmianie slapsticku w wykonaniu panów z The Three Stooges
Wyobraźcie sobie, że wszystkie gagi oparte na przemocy, które możecie oglądać w kreskówkach Warner Brothers czy Disneya są zagrane przez żywych aktorów. Tym właśnie są filmy z Three Stooges. Luźno zlepionymi gagami, doprawionymi efektami dźwiękowymi, które od zawsze odrealniały przemoc, nadając jest humorystycznego wydźwięku (wspominam o tym TUTAJ). Chciałbym w tym miejscu oddać głos Michałowi Oleszczykowi (dzięki, któremu dowiedziałem się o Trzech Głupkach), który w recenzji The Three Stooges braci Farrellych pisze o samej serii tak:
>>Krytyk J. Hoberman zwrócił niedawno uwagę na żydowskość Stoogesów jako klucz do zrozumienia ich powtarzanego raz za razem „numeru”: pomijając etniczną przynależność i życiorysy samych wykonawców, także treść ich kolejnych filmów stanowi metaforę nieudanej asymilacji żydowskiego proletariusza w tkankę amerykańskiego społeczeństwa (Moe jest w tej optyce sfrustrowanym ojcem Curly’ego i Larry’ego, starającym się ich bezskutecznie wyuczyć rozumu przez wymierzane bez opamiętania ciosy i rzucane non-stop obelgi).
(...)Nie byli wielkimi komikami, ale stanowili najczystszy destylat utraconego świata wodewilu, w którego stęchliźnie i śmiechu dorastało amerykańskie społeczeństwo wielojęzycznych imigrantów, a reprezentowane przez nich komediowe rzemiosło było jednocześnie grubo ciosane i koronkowo precyzyjne. Śmiejąc się z ich barokowo brutalnych bójek, zmieniających burdę w balet, cofamy się do własnego dzieciństwa, zdzierając pokłady kulturowego lakieru, którym paćkają nas szkoły, salony i autorytety, docierając do czegoś tak pierwotnego i prawdziwego, że – do licha – Grotowski by pozazdrościł.<<
Wystąpienie Świętego Mikołaja (czy raczej Świętych Mikołajów), w poniższych odcinkach, jest dość pretekstowe, ale wystarczająco zabawne. Zwróćcie uwagę na przezabawne nazwy państw na mapie w jedenastej minucie i dwudziestej sekundzie filmu. Mapa ta ma pomóc głównym bohaterom w zdobyciu diamentu, którego sprzedaż pozwoli im na wynajęcie lepszego mieszkania.
Z kolei plansza otwierająca remake pod tytułem Rumpus in Harlem (1956) jest ona zapowiedzią trochę innej motywacji bohaterów (Orient - gdzie mężczyźni są mężczyznami, a kobiety są z tego zadowolone). Tutaj również próbowali ukraść diament, jednak po to, by uchronić narzeczone z tytułowego harlemu przed niewolnictwem.
W obydwu wersjach można obejrzeć popisową sekwencję przygotowania pozornie makabrycznego posiłku. Dla samych samych tych gagów warto obejrzeć jeden z tych dwóch filmów.
3. There ain't no Santa Claus (1926) z Charleyem Chasem
Od 59:45 panowie zaczynają wprowadzenie do filmu.
Na Facebooku nie raz wspominałem o fantastycznym przedsięwzięciu jakim jest Silent Comedy Watch Party. Panowie Ben Model Steve Massa co tydzień w niedzielę o godzinie dwudziestej pierwszej naszego czasu, zapraszają na swój kanał na YouTube. Drugi z panów po opowiada, o osobach biorących udział w powstawaniu filmów, do których wcześniej pierwszych z nich grał na pianinie. W trakcie każdego rejestrowanego streamingu można często zobaczyć nigdzie wcześniej nie pokazywane komediowe perły z niemej epoki kina.
W ostatnią niedzielę, 20 grudnia, jednym z trzech wyświetlanych filmów był There ain't no Santa Claus z jednym z jednym z największych gwiazdorów Hal Roach Productions, Charleyem Chasem. Komik gra tutaj niezamożnego mężczyznę, który próbuje wszelkimi sposobami zdobyć prezenty dla swojej rodziny. Jednym z nich jest zegarek dla żony. Problem polega na tym, że Charley (komicy często występowali wtedy pod swoim imieniem i nazwiskiem) zalega z czynszem, a właściciel nie należy do wyrozumiałych.
4. Big Business (1929) z serii Stan and Ollie (znani u nas jako Flip i Flap)
Do niedawna świadomie unikałem filmów z tym duetem. Ich humor z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie z dzisiejszej perspektywy powodu, wydawał mi się mało oryginalny i szalony jak na komedie slapstickowe. Powrót do nich był dla mnie niemałym, Pozytywnym szokiem. Nie sądziłem, że filmowa relacja tych dwojga będzie miała w sobie tyle czułości. Zachwyca mnie też postać grana przez Stana Laurela. Był uroczo niezdarny, jakby wiecznie o parę sekund przed wydarzeniami z otaczającego go świata. Objawiał magiczne zdolności w najbardziej absurdalnych momentach (jak w fantastycznym Block-Heads). Z kolei jego linie dialogowe były często rozpisane na przezabawne gry słowne. Jeśli Laurel był niczym jezioro, z nie smaganym żadnymi podmuchami wiatru powierzchnią, to Hardy był tym wiatrem, który za nic nie mógł wpłynąć na absurdalny spokój swojego towarzysza, co tylko wzmagało jego frustrację. Jednocześnie w kryzysowych momentach doskonale potrafili wzajemnie się ochraniać, wspierać i w kryzysowych sytuacjach ich współpraca to czysta poezja destrukcji.
Big Business zaczyna się niepozornie. Ot, Stan i Ollie próbują, z mizernym skutkiem, zarabiać sprzedając drzewka świąteczne. Film rozwija się zgodnie z podstawową regułą slapstickowych komedii rozpędzającej się powoli maszyny destrukcji. Wyjątkowość tej pozycji polega na tym, że niszczycielska siła skierowana jest w większej mierze na świat zewnętrzny, pomijając przy tym ludzi. Nie doświadczymy tu prawie klasycznych gagów takich jak kopniaki, obrzucanie się ciastami, ucieczki, itp., gdzie rzeczywistość wokół jest niszczona niejako przy okazji. W Big Business głównym źródłem ataków dwóch stron konfliktu jest własność przeciwnika (za wyjątkiem samego początku, w którym panowie m.in. obcinają nożyczkami różne części garderoby). I tak dla Stana i Olliego będzie to dom niedoszłego klienta, który z kolei rozniesie w pył samochód i drzewka sprzedawców. Finał tej farsy jest równie absurdalny jak eskalacja konfliktu.
Hal Roach opowiadał, że na potrzeby filmu kupiono dom do wyburzenia. Wg producenta pomylono domy i zniszczono posiadłość właścicieli, którzy akurat byli na wakacjach. Mimo, że Stan Laurel zdementował tę opowiastkę jako zmyśloną, to Roach do śmierci twierdził, że jest prawdziwa.
5. Babes in Toyland (1934) z serii Stan and Ollie (znani u nas jako Flip i Flap)
Wersję kolorową można obejrzeć TUTAJ
Kolejna świąteczna propozycja z serii przygód Stana i Olliego. Tym razem ich bohaterowie są pracownikami w fabryce zabawek, która przyjmuje zlecenia od samego Świętego Mikołaja. Film jest filmową adaptacją operetki pod tym samym tytułem z 1903 roku. Wygląd tytułowej wioski, imiona i charakter postaci zostały wprost przeniesione z bajek dla dzieci lub różnych rymowanek popularnych wśród najmłodszych w Stanach na przełomie XIX i XX wieku (więcej na angielskiej Wikipedii TUTAJ). Film z Laurelem i Hardym miał, więc w chwili premiery delikatny powiew nostalgii. Mogę sobie wyobrazić, że bawili się na nim równie dobrze dzieci jak i dorośli.
Reżyserami byli Gus Meins i Charley Rogers. Pierwszy z nich reżyserował w latach 1934-36 filmy z serii Little Rascals (wtedy jeszcze znanej pod nazwą Our Gang). Drugi wyreżyserował dziewięć filmów z serii przygód Stana i Olliego w latach 1929-36.
Efekt ich współpracy nie jest powalający pod względem ilości i jakości gagów. Jest to rzecz zrealizowana solidnie, zgodnie z wszelkimi prawidłami komedii burleskowych. Fabularnie jest dość prostą i braną na tapet w wielu baśniach historią o złoczyńcy, który chce posiąść za żonę lokalną piękność. W filmie Meinsa/Rogersa małżeństwo ma pełnić funkcję spłaty czynszu (sic!) mieszkania babci rzeczonej piękności. U tej babci rezydują nasi nieudacznicy, który mimo wielkich chęci nie potrafią jej pomóc, doprowadzając do coraz większych katastrof.
Mój zachwyt wzbudziły obłędne dekoracje i kostiumy. Stan Laurel opowiadał później, że tytułowa wioska i kostiumy ich mieszkańców zostały pomalowane na bardzo żywe kolory. Bardzo żałował, że ostatecznie film nie został nakręcony w bardzo popularnym wtedy i ciągle rozwijającym się Technicolorze. Poniekąd to marzenie spełniło się, ale kilkadziesiąt lat po jego śmierci. Najpierw w 1991 pokolorowano i odrestaurowano film na potrzeby telewizji, a piętnaście lat później zrobiono ponownie to samo tylko z użyciem najnowszych dostępnych wtedy technologii. Kolorowej wersji jeszcze nie obejrzałem, ale już w czarno-białej całość robi ogromne wrażenie.
Z dzisiejszej perspektywy można zauważyć pewne elementy filmu, które się zestarzały, takie jak przedmiotowe traktowanie bohaterki, która ma zostać żoną złego Barnaby czy pomocnik rzeczonego złoczyńcy i rzemieślnicy ucharakteryzowani na Żydów. Jednak jeśli podejdziemy do tego filmu ze świadomością czasów w jakich powstał, akceptując ten świat (ale nie pochwalając jednocześnie), powinien dać nam sporo radości. Mimo sporego intertekstualnego bagażu fabularnego i pewnych moralnie wątpliwych z dzisiejszego punktu widzenia elementów, jest to pozycja nader urokliwa.
6. One Ham’s Family (1943), reż. Tex Avery
Zapewne powinno się ułożyć podobną listę tylko z animacjami (i być może nawet kiedyś taką kiedyś zrobię). Slapstickowy humor na dobre po dzień dzisiejszy rozgościł się w filmach, w których umowność świata przedstawionego jest jeszcze większa niż w filmach z aktorami, co pozwala no nadanie każdemu gagowi jeszcze bardziej absurdalnego i groteskowego charakteru. Natomiast jako dorosły (ho ho, wielkie słowa) człowiek, który na nowo odkrywa animacje, które oglądał dziecięciem będąc, zdałem sobie sprawę jak ogromny wpływ miał na mnie Tex Avery, twórca takich postaci jak królik Bugs czy kaczor Duffy i wielu, wielu innych.
One Ham's Family to slapstickowa, wersja słynnej bajki o trzech świnkach, a raczej jej kontynuacją, według której punktem wyjścia jest porażka wilka, który nie potrafił zdmuchnąć domku świnki w kamiennym domku. Po latach, świnka zakłada rodzinę, której owocem jest Junior - ryjek aniołka, charakter diabełka. Trafiła kosa, na kamień a jabłko nie padło daleko od jabłoni. Ba! jeśli tata Juniora był sprytny w swojej defensywie to synalek swoją samoobroną uczynił atak.
Animacja cechuje się dość makabrycznym humorem. Szczególnie w finale, śmiech miesza się z lekkim niedowierzaniem. Jednak miało to w moim przypadku charakter niemalże katartyczny. Dlatego tak sobie cenię przesuwanie granicy przez twórców komedii slapstickowych (zarówno w odmianie aktorskiej, jak i animowanej). Rozwałka jakiej jesteśmy świadkami, ma w sobie coś relaksującego. W końcu nie nas dotyczy krzywda podana w humorystyczny sposób (pamiętajmy, że w dużym uproszczeniu: tragedia+gagi=komedia), a po seansie wracamy do naszego mniej lub bardziej poukładanego świata, którego prawidła działania mniej lub bardziej jesteśmy w stanie przewidzieć.
„The Great Dictator" (1940), reż. Charles Chaplin
The Great Dictator (1940), reż. Charles Chaplin
Na powyższym autorstwa Alana Reeve'a wykonany z okazji premiery Dyktatora opublikowany w grudniu 1940 w Fortune magazine. Z lewej strony znajduje się lista znanych osobistości, które zostały na nim uwiecznione.
Dyktator to jeden z tych filmów, który jest przestrogą w spokojnych czasach. Niestety co jakiś czas staje na powrót czymś aktualnym i z sygnału ostrzegawczego staje się komentarzem do „tu i teraz”. Taką próbą obśmiania aktualnego stanu rzeczy była właśnie wspomniana wyżej produkcja, znana również jako pierwszy w pełni „mówiony” film Charliego Chaplina.
Uznany dzisiaj za jeden z najważniejszych filmów karierze mistrza, w swoim czasie wróżono mu klęskę, jeszcze na długo przed premierą. Chaplin jednak od początków swojej kariery przejawiał ogromną wrażliwość na „zachodzące wokół niego zmiany, a niekiedy potrafił je nawet przewidzieć”. Takie pozycje w jego twórczości jak Gorączka złota, Charlie żołnierzem czy Emigrant pokazują, że nie unikał drażliwych tematów społecznych. Dyktator nie jest, więc niczym niezwykłym spoglądając całościowo na twórczość reżysera i aktora. Wzbudzał natomiast bardzo silne kontrowersje od momentu ogłoszenia rozpoczęcia pracy nad nim.
1. Szkic koncepcyjny autorstwa Rusella Spencera. 2. Szkic koncepcyjny autorstwa Russella Spencera. 3. Szkic koncepcyjny sceny finałowej przemowy, która miała na celu ułożyć plan rozlokowania 300 statystów na planie filmowym.
Co więcej jak zauważa autor artykułu z 1939 roku „opatrzność była w ironicznym nastroju, gdy pięćdziesiąt lat temu zarządziła, aby Charles Chaplin i Adolf Hitler przyszli na świat w odstępie czterech dni”. Takie skojarzenia pojawiały już na początku lat trzydziestych, czego dowodem są liczne karykatury z tamtego okresu. Jak napisał w swojej autobiografii Chaplin po premierze Dzisiejszych czasów w 1936 roku, cierpiał na głód pracy z jednoczesnym brakiem pomysłu na film. Rok po premierze tamtej pozycji, reżyser i producent filmowy Aleksander Korda zasugerował mu nakręcenie filmu o Hitlerze, ze względu na fizyczne podobieństwo postaci trampa do dyktatora III Rzeszy. Sugestia ta stała się katalizatorem i Chaplin prawie natychmiast zabrał się do pracy nad filmem.
Ależ oczywiście! Jako Hitler mógłbym przemawiać do tłumów szwargotem i mówić, co bym tylko chciał. A jako włóczęga mogłem być mniej czy więcej milczący, Historia o Hitlerze dawała pole do burleski i pantomimy. Toteż z entuzjazmem pospieszyłem na powrót do Hollywood zabrałem się do pisania scenariusza. Praca nad nim trwała dwa lata.
1. Główną atrakcją, która przyciągała publikę do kin aby zobaczyć Dyktatora było fizyczne podobieństwo między Chaplinem a Hitlerem. Powyższe karykatury wykonał Al Hirshfeld. Więcej o tym fantastycznym artyście przeczytacie tutaj: Zabawa na niedzielny wieczór – znajdź wszystkie Niny! 2. Chaplin usuwa swe charakterystyczne wąsy, przypominające te hitlerowskie, które mają powodować złość z Niemczech Mimo wielu plotek, do dzisiaj nie udało się ustalić czy Hitler zobaczył Dyktatora. Karykatura autorstwa Rollina Kirby'ego. New York World Telegram, wrzesień 1933.
Przy pracy na Dyktatorem korzystał z pomysłów ze swoich wcześniejszych niewykorzystanych pomysłów. Użył m.in. scenę u golibrody wyciętą z Idylla na wsi z 1919. Z kolei taniec z balonem to przetworzony gag, który został uwieczniony na imprezie zorganizowanej przez Marion Davies w 1929 (może być to również plagiat o czym pisałem tutaj: Chaplin plagiatorem?). Jednak przede wszystkim korzystał z doświadczenia uzyskanego w trakcie przygotowań do nigdy nieukończonego filmu o Napoleonie Bonaparte. Jak pisze David Robinson w biografii Chaplina miał w nim znaleźć się wątek planu „ucieczki Napoleona ze Świętej Heleny przy pomocy poświęcającego się sobowtóra, który zajmie jego miejsce. (…) Chaplin chciał także przedstawić poprzez postać Napoleona własne poglądy na pokój i politykę. Na konferencji dotyczącej Dyktatora powiedział: Każdy aktor marzy by zagrać Napoleona. Mam to za sobą. Zagrałem jednocześnie Napoleona i Hitlera i szalonego cara Pawła [Pawła I Romanowa – przyp. własny].”
Produkcja Dyktatora najeżona była problemami.
Kiedy zdjęcia ukończone były w połowie, do reżysera zaczęły docierać wiadomości o możliwej cenzurze filmu. W Stanach w tamtym czasie wzrastały nastroje narodowościowe i izolacjonistyczne, popierające działalność Hitlera w Europie, a jednocześnie sprzeciwiające się udziałowi Amerykanów w II Wojnie Światowej. Filmy takie jak Dyktator czy prawie rok You Nazty Spy! z serii The Three Stooges, były uważane za propagandę antyhitlerowską mającą zachęcić Amerykanów do zmiany optyki w kwestii udziału ich kraju w militarnym sporze. Chaplin pisał, że dostawał listy z pogróżkami, które po premierze jeszcze przybrały na sile. Mimo wszystko był zdeterminowany by zrobić ten film, choćby miał stracić pięć milionów dolarów, jak napisał w autobiografii.
Głównym źródłem trudności był jednak charakter samego reżysera. Dyktator zwiastował spore zmiany w procesie produkcyjnym twórcy. Chaplin był podekscytowany faktem drobiazgowego scenariusza. Wcześniej na każdym każdy etapie zdjęć skrypt był rozpisywany przez Brytyjczyka na bieżąco. W przypadku tego filmu rozrósł się do monstrualnych trzystu stron, jeszcze przed przystąpieniem do zdjęć. Dla porównania standardem pełnometrażowego filmu fabularnego było 100-150 stron scenariusza. Harmonogram pracy był trudny do ustalenia ze względu na przypadkowość godzin w jakich na planie stawiał się Chaplin. O ile w ogóle się pojawiał. Współpracownicy zwracali uwagę na nieprzystawalność jego stylu pracy do zmieniających się warunków na planach filmów. Niczym żydowski fryzjer ze swojego filmu, zachowywał się jakby na jakiś czas zapadł w śpiączkę, w czasie kiedy organizacja produkcji filmowej zrobiła ogromne postępy. Kłócił się z pracownikami technicznymi czy asystentką reżysera, tzw. script girl , których roli na planie nie mógł zrozumieć. Chwalił się, że używa najnowszych rozwiązań technicznych takich jak bardziej mobilne kamery, wózki, itp., które de facto były używane na planach filmowych od lat.
Dyktator stał się największym sukcesem komercyjnym Chaplina. Natomiast jego recepcja w prasie była mieszana. Dyllis Powell z New York Times zachwycał się konstrukcją gagów i udanym balansem między satyrą a brutalnym realizmem. Z drugiej strony, wskazuje na niekompatybilność formalną finałowej przemowy fałszywego dyktatora. Jak można się domyślić pojawiały się również zarzuty, że komedia to nie najlepszy wybór na film o niemieckim zbrodniarzu. Co więcej, co jak pisał w swojej recenzji Rudolph Arnheim w 1940, Chaplin swoim filmem wyważał otwarte drzwi. Absurdalność i głupota postulatów nazistów są widoczne dla każdego kto zacznie ich analizę. Niemiecki pisarz zanotował również, że fokusowanie się na parodiowaniu jednej postaci, spowodowało, że ostrze satyry chyba celu, zamiast skupiać się na obśmianiu szkodliwej ideologii.
1. W III Rzeszy odbył się tylko jeden pokaz „Dyktatora". Był to pokaz dla hitlerowskiej armii. Pierwsze oficjalne pokazy w Niemczech miały miejsce dopiero w roku 1958. Plakat powyżej chociaż wykonany w 1940, reklamował właśnie tamte seanse. Źródło: https://www.filmposter.net/en/the-great-dictator-original-release-german-movie-poster/. 2. Plakat reklamujący Dyktatora pochodzący z All Family News Magazine. 3. Węgierski plakat reklamujący Dyktatora
Z perspektywy czasu jesteśmy w pełni docenić skalę i moc satyry jakie nosił w sobie w tamtym burzliwym okresie Dyktator. Paweł Mościcki swoją książką Chaplin. Przewidywanie teraźniejszości, której obszerne fragmenty poświęcone są właśnie temu filmowi, stworzył najbardziej kompletną obronę tego filmu, w ostatnich latach w naszym kraju.
Zaskakujące wydaje się to, jak ambiwalentną figurą jest ów dyktator z punktu widzenia krytyków filmu Chaplina. Z jednej strony wydaje się zbyt mało istotny, aby symbolizować problem nazizmu w całości, z drugiej zaś – wystarczająco ważny, aby śmiech z jego zachowań obrażał jego ofiary. W pierwszym wypadku krytycy wydają się rozdzielać coś, co wcale nie występuje oddzielnie. Owszem, nazizm miał źródła historyczno-polityczne i opierał się na masowym ruchu, w którym uczestniczyła, lub który przynajmniej popierała, znaczna część społeczeństwa. Ale ów ruch nie byłby aż tak prężny i dynamiczny, gdyby nie spajała go wyrazista i intensywnie oddziałująca postać Wodza. W takim wypadku satyra na Hitlera nie jest wyłącznie krytyką jednego elementu, unikającą namysłu nad działaniem całej struktury nazistowskiego fantazmatu, lecz właśnie uderzeniem w ten punkt, w którym cała struktura osiąga stan najwyższej kondensacji.
Autor zauważa również, że obśmianie może być najsilniejszą bronią w walce ideologią nazistowską. Z kolei kontrowersyjna finałowa przemowa, (…)która prawicy pachniała komunizmem, a dla lewicy była podejrzanie sentymentalna(…), oddała szacunek ofiarom reżimu jednocześnie dając nadzieję, a nawet wyrokując nadejście lepszego tu i teraz. Podniosły finał, w którym następuje metafizyczne na gruncie świata przedstawionego i formalne, dzięki montażowi, połączenie bohaterów, paradoksalnie kolejny raz w historii twórczości Chaplina, zamienia dramat z komedią miejscami. Francuski badacz kina, Jean-Pierre Coursodon powiedział, że gdyby usunąć z burleski gagi, zostanie czysty dramat. Działalność reżysera filmu, o którym tutaj piszę, jak żadna inna jest na to doskonałym dowodem. Chaplin pokazał, że można jednocześnie śmiać się z oprawcy, na przykład parodiując manierę hitlerowskich przemówień i nie szczędząc widzom brutalnych scen, okazując rewerencję buntującym się przeciw totalitaryzmowi. Co znamienne, to pierwszy raz kiedy Chaplin pozwala przemówić postaci wagabondy, dla którego to ostatnie wystąpienie na ekranie. Wszyscy są jednak zgodni: mimo tego, że z mównicy przemawia żydowski fryzjer, omyłkowo wzięty za dyktatora Tomanii, z ekranu patrząc prosto w kamerę, mówi do nas sam Chaplin. Co jak zauważył inny recenzent Paul Goodman jeśli nie jest głosem jego serca, byliśmy zwodzeni przez dwadzieścia pięć lat.
Fragment końcowej przemowy z polskimi napisami. Polecam obejrzeć całą, około dwie minuty dłuższą. Tutaj nie zobaczymy montażowych przebitek na postać Hanny i jej towarzyszy w Austerii.
Jak zauważa Mościcki w jednej ze scen po długim i męczącym marszu w obozie jenieckim, fryzjer zasypia w baraku. Nigdy nie doczekamy się natomiast sceny pobudki. Można, więc interpretować ciąg dalszy jako sen śpiącego. Podkreśla to idylliczna scena wyjazdu ukochanej do sąsiedniego państwa. Wszystko, łącznie z podmianą i końcową mową staje się w tym odczytaniu się mrzonką, niemożliwą do spełnienia. Autor przywołuje w swojej książce niemieckiego filozofa Theodora Adorno, wg którego bez niemieckiej powagi Hitler nigdy nie zdobyłby władzy. W krajach zachodnich stałby się ofiarą śmiechu. Wg Adorno śmiech z reżimowej ideologii często przychodził zbyt wcześnie (np. przewidując rychły upadek szkodliwej doktrynie), lub za późno, gdy śmiech nie ma oznak buntu, lecz jest postawą z gruntu oportunistyczną. Chaplin kręcąc Dyktatora wykorzystał okazję, by użyć narzędzia, którym posługiwał się najlepiej, komedią slapstickową zaprzęgniętą w służbie satyrze, która trafiła idealnie w swój czas. Mimo, że Chaplin, jak przyznał nie nakręciłby tego filmu, gdyby wiedział o okrucieństwach wyrządzonych ludziom przez ojca nazistowskiej ideologii.
Dzisiaj, kiedy historia zatacza zaskakujące koło, Dyktator niesie współczesnym widzom nowe przesłanie, które można ująć w parafrazę słynnych słów księdza Twardowskiego: śpieszmy się śmiać z naszych oprawców. Tak szybko dochodzą do władzy.
___________________________________________________________________ Literatura [1] Chaplin. Jego życie i sztuk (1985). David Robinson. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1995 [2] My autobiography (1975). Charles Chaplin. Wydawnictwo Dolnośląskie, Poznań 2006-2007 [3] Chaplin. Przewidywanie teraźniejszości. Paweł Mościcki. Wydawnictwo Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2017 [4] The Charlie Chaplin Archives. Paul Duncan. Wydawnictwo Taschen, 2015 [5] http://www.charliechaplinarchive.org/en [6] Dokumenty Chaplin's Napoleon i The Tramp and the Dictator, będących dodatkami w wydaniu Blu-Ray kolekcji Criterion Collection [7] Historia kina. Kino nieme. Tom I. Wydawnictwo Universitas, Kraków 2012
„Santa Claus Conquers the Martians" (1964), reż. Nicholas Webster
Santa Claus Conquers the Martians (1964), reż. Nicholas Webster
Santa Claus Conquers the Martians - nie kumam o co biega z tym tytułem, bo nikt tam nie kolonizuje Marsa, ten głupek z filmu, Święty Mikołaj tym bardziej. Pozwólcie, że opiszę tu w skrócie fabułę, bo jest to hit.
Dzieci na Marsie tylko wlepiają gały w telewizor oglądając ziemskie programy, uczą się, śpią i jedzą tabletki, które imitują w smaku ziemskie jedzenie. Od jakiegoś czasu te dwie ostatnie czynności nie wychodzą im najlepiej. Stan apatii zmartwił marsjańskich rodziców, więc ojciec, który jest kimś w rodzaju lidera społeczności, poszedł do Chochem (w jidysz oznacza mędrca) który wygląda jak bieda wersja Gandalfa i jako jedyny z jakiegoś powodu nie ma zielonej skóry. Radzi im, żeby sprowadzili z Ziemi Świętego Mikołaja, który wskrzesi w małych dorosłych, jak mówią o swoich dzieciach Marsjanie, dziecięcą radość z życia. Wybierają się na Ziemię i spotykają parę dzieciaków (jedne z najgorszych dziecięcych aktorów w historii kina). Mierząc do nich z czegoś co przypomina karabin AK-47 mówią tym dzieciakom, żeby się ich nie bały i wskazały im drogę do prawdziwego Świętego Mikołaja.
Marsjanie mają pistolet, który pozwala zamrozić przeciwnika na jakiś czas. No, to zamrozili pomocników i panią Klausową (na marginesie: to pierwszy film, w którym pojawia się żona Świętego Mikołaja). Święty okazuje się śmieszkiem: "Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem, żebyś tak długo stała bez ruchu i nic nie mówiła". Tak czy owak, porywają go na Marsa.
Wtrącenie: w trakcie podróży Mikołaj rzuca dowcipem, którego nie zrozumiałem, może mi ktoś pomoże: KLIK. Czy to jest nawiązanie do wielkiego londyńskiego smogu z roku 1952?
Przytul misia. Misiu zimno. Aktor przebrany za niedźwiedzia polarnego w tej scenie, Gene Lindsey, zagrał potem we Wszystkich ludziach prezydenta Alana J. Pakuli, w roli Alfreda D. Baldwina.
Na miejscu Marsjanie budują Klausowi małą fabrykę zabawek a ten utyskuje, że nie może robić ich ręcznie, tylko za pomocą przycisków na maszynie (krytyka mechanizacji przemysłu wjechała jak hiszpańska inkwizycja). Marsjanin Voldar, bad guy tego filmu, nie zgadza się na to, by ich dzieci były dziećmi, cały czas próbuje sabotować pracę Mikołaja. Pod koniec filmu porywa jednego ze swoich współobywateli przebranych za Świętego, przekonany, że to sam Mikołaj, który zaczął transformować w Marsjanina. Kiedy zdaje sobie sprawę z pomyłki atakuje fabrykę, ale czeka tam na niego zasadzka, którą zorganizował Mikołaj. Polegała ona na tym, że dzieciaki (ziemskie i marsjańskie) zaczęły rzucać czym popadnie w swojego wroga. Pojawia się tam przez moment czołg. Dlaczego marsjańskie dziecko, chciałby czołg na święta? - pomyślałem. Nim zdążyłem rozwikłać tę zagadkę film się skończył odlotem Świętego Mikołaja wraz z Billym i Betty (ziemskimi dziećmi) jakimś statkiem kosmicznym na Ziemię. Kto tym kieruje? Co to za statek? Skąd się tam wziął? Po co pytać. Film się skończył a widz zostaje z poczuciem, że obejrzał coś niezwykłego. Dziwnego, ale niezwykłego.
Film jest absolutnie okropny, ale ma swój urok. Co jakiś czas pojawia się na liście najgorszych filmów wszech czasów. Film z miejsca stał się kultowy w Stanach a ze względu na to, że film jest częścią domeny publicznej, co jakiś czas popkultura sobie o nim przypomina. Paul L. Jacobson, procent i scenarzysta swój jedyny film, który zrobił w karierze określił (za angielską Wikipedią):
>>(...)a „yuletide science fiction fantasy" and said he made it because of a perceived gap in the market. „Except for the Disneys, there's very little in film houses that children recognize as their own".<<
Muszę kiedyś zerknąć ile jeszcze Jacobson takich luk wymyślił. Parafrazując: space is the limit.
Braki budżetowe widać na każdym kroku. Aktor przebrany za niedźwiedzia polarnego, którego morda może przyprawić o koszmar niejednego dzieciaka, kartonowe dekoracje, absurdalne stroje Marsjan, ich makijaże, które kończą się tam, gdzie zaczyna szyja, wycinki z filmów reklamujących, jak mi się zdaje, NASA, koszmarna gra aktorów na czele z dziecięcymi... . Mimo to lubię ten film. Szczególnie za slapstickową scenę z końca, w której dzieciaki atakują Voldara zabawkami z fabryki zabawek. To była chwila dziecięcej ostatecznej unii ziemsko-marsjańskiej, który miał w sobie tę nieposkromioną energię, jaką charakteryzują się najmłodsi. Jeśli miałbym na coś narzekać w tym miejscu, to na to, że słabo tę scenę podbudowano. Ten moment prawdziwego, szczerego dziecięcego szaleństwa w tym filmie, jak szybko się zaczął, tak szybko skończył. Bęc, nie ma. Przyszedł niszczyciel dobrej zabawy i uśmiechów dzieci w postaci ojca i powiedział DOŚĆ! i zabawa skończona. Nie mogę jednak wymagać za dużo. Nie był to czas stracony, chętnie obejrzałbym więcej takich zjaranych filmów :D
To co widzicie to jeden z moich ulubionych „niedorobionych" momentów tego filmu wynikających z braków budżetowych. O tym, że Ziemianie dowiadują się o porwaniu dowiadujemy się ze stron tytułowych gazet w różnym języku. Ostatnia anglojęzyczna (fikcyjna jak się domyślam) zatrzymała się na dłużej. Jej nagłówek brzmiał: "Święty Mikołaj porwany!". Widz ma się domyślić, że pozostałe nagłówki miały podobny zatrważający ton. Jak widać Życie Warszawy olał temat porwania Klausa. Cóż..., mieliśmy wtedy sowieckiego Dziadka Mroza :D
To w tym filmie zadebiutowała Pia Zadora, jedna z najgorszych aktorek w historii kina, ale całkiem spora gwiazda muzyki. Możecie ją kojarzyć z hitu When the Rain Begins to Fall z Jermainem Jacksonem. Polski akcent: nazwisko jej matki, Polki (Zadorowski) posłużyło jej za sceniczny pseudonim sceniczno-aktorski.
PS Niech ktoś zrobi dziesięciogodzinną wersję tego fragmentu: KLIK 2 - czy tylko ja czuję niepokój oglądając to? :D to w sumie jedyny taki dziwny moment, który jak mi się zdaje, wyszedł przypadkiem.
„Gorączka złota" (1925) - relacja z premiery
„Gorączka złota" (1925) - relacja z premiery
Strony z broszury reklamującej program premiery „Gorączki złota"
Jak wyglądała premiera „Gorączki złota" w 28 czerwca, w 1925 roku?
Dzięki dyrektorowi Egyptian Theatre w Hollywood, który zorganizował masę towarzyszących mu wydarzeń było to jedna z najgłośniejszych premier w roku. W mojej opinii musiało to wyglądać dość osobliwie. David Robinson, autor najsłynniejszej biografii Chaplina opisuje to wydarzenie w swojej książce tak (w cudzysłowach cytaty z gazety Los Angeles Eveninig Herald):
>>Dziedziniec przed Egipskim Teatrem Graumana był "prawdziwą bajkową krainą z barw i świateł . Najlepsi dekoratorzy ze świata iluzji pracowali nad tym przez cały tydzień (...). Grauman przeszedł sam siebie i premiery Gorączki złota nic zapewne nie zdoła prześcignąć. Jeżeli to się stanie, dokona tego tylko podobny do niego geniusz". Kurtyna podniosła się odsłaniając panoramę skutej mrozem północy ze stadem fok, które wspinały się na postrzępioną górę lodu. Do fok szybko dołączyła grupa eskimoskich tancerek. Po nich nastąpiła "seria artystycznych tańców w wykonaniu urodziwych młodych kobiet ubranych w godne podziwu bogate i piękne stroje nawiązujące do arktycznej atmosfery i oddające nastrój białej i jałowej ziemi".Dalsze numery spektaklu obejmowały ślizgawkę, scenkę z balonem wykonaną przez Lilian Powell i scenę na dancingu w Monte Carlo.
Po filmie reżysera-gwiazdę zaprowadzono na scenę. "Jest zbyt wzruszony, wyjaśnił, żeby przemówić, i potem wygłosił zupełnie dobrą mowę". Georgia [Hale, odtwórczyni głównej roli kobiecej, przyp. mój] zauważyła, że była to jedna z rzadkich okazji, kiedy Chaplin nie miał wątpliwości co do swego dzieła: „Był o to spokojny. Naprawdę czuł, że zrobił swój największy film. Był zupełnie zadowolony". <<
Przyznacie, że mieli rozmach Szkoda, że nie zachowały się zdjęcia z tego wydarzenia.
A film będzie można obejrzeć w najbliższą środę, tj. 10 lipca w Kino Kosmos o godzinie 20.
[EDIT: a obecnie możecie ją obejrzeć w super jakości na nowej platformie FlixClassic]
„Gorączka złota" (1925) - scena z indykiem
„Gorączka złota" (1925) - scena z indykiem
Podlinkowałem film od momentu sceny przemiany i wyraźnie widać, że finalnie do GORĄCZKI... trafiła wersja, w której Swain nie podpiera się głową. W momencie przenikania widać, że musiał delikatnie opuścić głowę
Post z okazji dzisiejszego Święta Dziękczynienia, które obchodzi się dzisiaj w USA. Efekt przenikania w słynnej scenie przemiany w kurczaka w „Gorączce złota" jest wynikiem ogromnej kreatywności ekipy pracującej nad filmem Chaplina.
"Operatorzy tamtych czasów musieli umieć sobie radzić. Ich kamery były technicznie znakomite, ale nie miały dzisiejszych udoskonaleń. Wiele efektów w rodzaju zaciemnień, przenikań i tych podobnych, które później wykonywano w laboratorium, trzeba było robić w kamerze. Tak było z przemianami w kurczaka w „Gorączce złota". Chaplin zaczynał scenę w normalnym kostiumie. W pewnym momencie w kamerze zaczynano przenikanie i kamerę. Podczas gdy Chaplin szybko przebierał w kostium kurczaka, sytuacja na planie i pozycja kamery pozostawały bez zmian . Równocześnie cofano taśmę w kamerze do początku przenikania, czyli momentu w którym przemiana Charliego w kurczaka miała się zacząć. Gdy kamera ruszała i zaczynała drugą część przenikania, Charlie dokładnie powtarzał akcję którą poprzednio sfilmowano. W ten sposób otrzymywano podwójną ekspozycję - obrazy Charliego i kurczaka dokładnie nakładały się na siebie, prze co powstawał efekt efekt jednej postaci w drugą. Dokładnie ta sama technika była potrzebna, by kurczak znów stał się Charliem. W czasie przerwy na zmianę kostiumu Chaplina Mack [Swain] , który także był widoczny na zdjęciach, musiał pozostawać absolutnie bez ruchu. By łatwiej to osiągnąć, siedział przy stole z głową opartą na ramionach. Precyzja, bezbłędne wykonanie efektu jest sukcesem tak techników, jak i aktorów (skomplikowany efekt komiczny musiał być oczywiście zrealizowany przez dwie kamery pracujące równocześnie). Wszystko wygląda tak jakby odbyło się bez wysiłku. Magia działa, jak chciał Chaplin."
Gorączkę złota będziecie mogli zobaczyć z muzyką na żywo na 20. Festiwalu Filmu Niemego - 20th Silent Film Festival w Krakowie w Kinie Pod Baranami 6 grudnia o 18.30
[EDIT: a obecnie możecie ją obejrzeć w super jakości na nowej platformie FlixClassic]
Betty Boop's Halloween Party, reż. Dave Fleisher (1933)
„Betty Boop's Halloween Party", reż. Dave Fleisher (1933)
Od kilku dni zastanawiałem się co napisać w związku z Halloween. Wtem wczoraj obudziłem się rano i pomyślałem „Przecież dawno nie było na Klatkach slapstickowej animacji!”. Chwilę potem stwierdziłem, że na pewno w serii przygód Betty Boop był film z nazwą tego święta w tytule. #takbyło
Betty w pocie czoła drąży dynie pod lampiony halloweenowe. W przygotowaniu imprezy pomagają jej m.in. słomiany strach na wróble, który maluje żywe koty i czarownice na ścianach. Nagle przybywa niszczyciel dobrej zabawy i uśmiechów dzieci, czyli goryl. Betty i ekipa muszą uratować imprezę!
Betty Boop to postać, która zadebiutowała cztery lata przed wdrożeniem tzw. Kodeksu Haysa, który miał na celu wyrugować m.in. jakiekolwiek przejawy seksualności w produkcjach filmowych. Jego wejście w życie w 1934 roku poskutkowało m.in. ubraniem Betty w koszulkę z długimi rękawami z dekoltem przy samej szyi i dłuższą spódnicę. Jak Betty wyglądała wcześniej możecie obejrzeć w filmie „Betty Boop's Halloween Party" z 1933. Ubrana w sukienkę bez ramiączek z głębokim dekoltem, wyraźnie widoczne podwiązki, buty na wysokim obcasie, stała się w swoich czasach jednym z największych i do dzisiaj najsłynniejszych symboli seksu w historii kina.
Najczęściej uznaje się, że postać Betty miała być początkowo karykaturą aktorki Helen Kane, chociaż czasem wspomina się też jedną z największych gwiazd kina niemego – Clarę Bow.
Zaprojektowana w momencie debiutu na antropomorficznego pudla z wielką głową (design postaci przypomina trochę figurki firmy Funko), z czasem została przemianowana na stałe na postać kobiecą. Na początku „kariery” można było ją określić jako tzw. „flapper girl”, czyli podlotka – bezczelną kobietę słuchającą (czy też jak w wypadku Betty śpiewającą) jazzu, ignorującą normy społeczne i seksualne. Jej partie wokalne najczęściej śpiewała Mae Questel.
Na początku lat ‘90 planowano pełnometrażowy film fabularny z Betty w roli głównej. Niestety projekt upadł. Miała również swoje cameo w filmie „Kto wrobił królika Rgera?" z ’88, przełomowym technicznie połączeniem animacji i filmu aktorskiego
No, ale co z tym slapstickiem? Samo słowo pochodzi od włoskiego słowa „botacchio” (po ang. „slapstick”), które oznaczało przedmiot złożony z dwóch listewek używanych podczas XVI-wiecznych przedstawień „commedia dell'arte” we Włoszech. Dźwięk jaki wydobywał się przy dźwięku zderzania ze sobą tych deseczek, w trakcie odgrywania przez aktorów gagów, miał pozbawić przemoc negatywnego wydźwięku i nadać jej humorystyczny kontekst. Taki sam zabieg stosowany jest również współcześnie w filmach, często adresowanych do dzieci (ale nie tylko), kiedy bohater upada na tyłek, potyka się, zostaje przez kogoś uderzony, itp. W halloweenowym odcinku Betty Boop również kilkakrotnie możemy usłyszeć „dźwiękowe” podbicie gagów. We wczesnych filmach animowanych, które przez większość czasu nie posiadały żadnych dialogów ani partii śpiewanych, możemy dodatkowo zaobserwować jak muzyka podkreśla każdy ruchy postaci. W efekcie daje to złudzenie integralności gagów w narracji i większą jej płynność niż w przypadku filmów aktorskich, w których gagi pełniły funkcję oddzielną w stosunku do filmowej narracji.