Stepin Fetchit - niezrozumiały buntownik?

Stepin Fetchit - niezrozumiały buntownik?

Obraz może zawierać: 1 osoba, uśmiecha się

Kilka dni temu pisałem o Zenobii", czyli nieudanej próbie stworzenia nowego duetu komików w czasie krótkotrwałego rozdzielenia Stana Laurela i Olivera Hardy'ego, znanych w Polsce jako Flip i Flap.

Obejrzałem kilka minut tego filmu i jedna postać przykuła moją uwagę. Była to postać pomagiera o imieniu Zero. Mówił bardzo wolno, skrzekliwie, jednocześnie cały czas przyjmując przygarbioną i skuloną postawę.
Aktor, który grał Zero nazywał się Stepin Fetchit, a właściwie Lincoln Theodore Monroe Andrew Perry. Był pierwszym czarnoskórym aktorem w historii, który stał się milionerem. Zarazem przez wielu jest uważany za jedną z tych osób, które utrwaliły szkodliwy wizerunek afroamerykańskiej społeczności w kinematografii w Stanach.
Kiedy w latach 50. coraz większą sławę zdobywały takie gwiazdy jak Harry Belafonte czy Sidney Poitier, świadomość czarnoskórej społeczności w kwestii krzywdzących stereotypów powielanych w filmach stale rosła. Oglądanie filmów z udziałem Fetchita wzbudzało coraz większy dyskomfort. Kiedy w 1968 roku premierę miał film „Black history: lost stolen or strayed", Fetchit pozwał producenta, stację CBS, o zniesławienie. Paradoksalnie, mimo przegranej sprawy, był to moment kiedy zaczęto się nieco przychylniej przyglądać jego dorobkowi.
O swojej metodzie aktorskiej mówił:

„Postanowiłem kontynuować swoją pantomimę, tak jak robiłem to poza ekranem. Wybrałem ważne słowa w moich linijkach dialogowych, te ważne dla śmiechu lub które były istotne dla innych aktorów. Świadomie je akcentuję, reszta mowy nie ma znaczenia. Mamroczę resztę, wykonując gesty, które mają opisać sytuację, o której mówię."

Fetchit miał ambicję stworzenia parodii wizerunku typowego „coon", którym określano ślamazarnych, często głupich przedstawicieli czarnoskórej społeczności. Jednocześnie mało kto wtedy miał świadomość, że była to ekranowa kreacja, której brzmienie można było wyrazić słowami: „solidaryzuję się z Wami w Waszym oporze przeciw opresji białych!". O jaki opór chodzi?
Pozorna "powolność" była formą biernego protestu i buntu przeciw opresji na czarnoskórych. Powolne wykonywanie zleconych zadań, tzw „putting on old massa," generowało koszty, za które płacić musiał nie kto inny jak zlecający. Tak interpretują to współcześni badacze. Tymczasem sam Stepin odniósł się do kontrowersji wokół swojego wizerunku takimi słowami:

"Tylko dlatego, że Charlie Chaplin grał włóczęgę, nie sprawia, że ​​wszyscy Anglicy są włóczęgami, a ponieważ Dean Martin pije, to nie czyni pijaków ze wszystkich Włochów”.

Trudno dzisiaj wskazać powody tak nieporadnego tłumaczenia. Może inny cytat będzie lepiej oddawał podejście Fetchita do swojego dorobku:

„Grałem tylko postać, a ta postać dobrze się przyjęła”.

Jedynym sposobem na przebicie się do hollywoodzkiej śmietanki było dostosowanie się.
Nie był aniołem. Miał słabość do młodych dziewczyn i alkoholu. Z pierwszą żoną rozwiódł się kiedy brutalnie ją pobił. Kilka lat po drugim rozwodzie trafił do więzienia za niepłacenie alimentów. Jednocześnie walczył o równe płace dla czarnoskórych aktorów, co poskutkowało kilkuletnim wykluczeniem z zawodu. Był pisarzem, założył firmę producencką, która miała na celu kręcenie filmów o czarnoskórych sportowcach.

Stepin Fetchit do dzisiaj pozostaje niejednoznaczną postacią. Strona black-face.com, która tropi motywy "blackface" (czyli ośmieszania społeczności czarnoskórych) w popkulturze, nie wypowiada się w swoim artykule o nim zbyt pochlebnie. Zarazem jednak nie można mu odmówić pewnych zasług dla wizerunku Afroamerykanów w kinematografii.

 


„Boy hotelowy" (1960), reż. Jerry Lewis

„Boy hotelowy" (1960), reż. Jerry Lewis

Jerry Lewis w pewnym momencie komik miał tak silną pozycję w studiu Paramount, że kierownik produkcji studia Barney Balaban powiedział: "Jeśli Jerry zechce spalić studio, będę tym który da mu zapałki".

Kawałek filmu, który tu zamieściłem doskonale obrazuje jak Lewis świadomie wykorzystywał dźwięk w slapsticku, jednocześnie nie zapominając o tym co mogą zaoferować widzowi klasyczne gagi wywodzące się jeszcze kina niemego. Czyni to Lewisa jednym z największych spadkobierców kina burleskowego w ogóle w tamtym czasie. A może i w historii kina. Sam film jest bezskładnym, chaotycznym zlepkiem pojedynczych scenek, który dobrze oddaje charakter niemej burleski filmowej. 


„Zenobia" (1939), reż. Gordon Douglas

„Zenobia" (1939), reż. Gordon Douglas

Pierwszy dzień wiosny. Przynajmniej tej astronomicznej, bo wskaźnik na termometrze pokazuje...zimę? A guzik pokazuje. Taką wiosnę jak dzisiaj mieliśmy od grudnia z drobnymi przerwami.

"Czy masz jakieś polecanki z tej okazji, Panie Klatek?" pytacie w listach (te listy istnieją! Kiedyś zrobię zdjęcie tego stosu).

Otóż nie bardzo. Za to mam będzie ciekawą historię.

„It's spring again" to roboczy tytuł filmu z 1939 roku, który wyprodukowany został w stajni Hala Roacha, z której wywodził się m.in. Harold Lloyd. Finalnie ukazał się pod tytułem „Zenobia". To próba stworzenia nowego duetu komików z Laurelem Hardym oraz Harrym Langdonem (slapstickowym śpiochem, o którym pisałem o tutaj: Three’s a crowd). Stan Laurel i Oliver Hardy (znani w Polsce jako Flip i Flap) mieli okres w swojej karierze, w której pracowali osobno. Hal Roach chciał wymusić na słynnym duecie jeden „podwójny kontrakt", który pozwoliłby mu na większą kontrolę nad karierą zawodową aktorów. Chodziło o to, że Roach nie chciał pozwolić na jakiekolwiek solowe projekty swoich podwładnych, żeby w świadomości widzów ciągle tkwił ich nierozerwalny wizerunek. Stan „Flip" Laurel nie zgodził się na to, więc Roach musiał wykombinować kogoś na jego zastępstwo i tak wybór padł na Langdona, którego gwiazda przygasła po przełomie kina dźwiękowego.

Film był katastrofą finansową. pisano o nim jak o nieudolnej próbie pożenienia filmu kostiumowego i slapstickowego. Gordon Douglas (reżyser „Them", którego sequel nakręcił John Carpenter oraz mojego ukochanego serialu „Little rascals"), zekranizował opowiadanie z 1891 roku autorstwa H. C. Bunnera. Weterynarz Tibbet (Hardy), który wyleczył cyrkową słonicę, zdaje sobie sprawę, że uleczona pacjentka tak bardzo się do niego przywiązała, że nie opuszcza go na krok i wszędzie za nim chodzi.

Filmu jeszcze nie widziałem, ale średnio mnie przekonują filmy ze zwierzętami, które w tamtym czasie musiały przeżywać katorgę na planie filmowym (nie mniejszą niż tę na cyrkowej arenie). Może uda się go w najbliższym czasie obejrzeć i dam Wam znać czy warto.

Natomiast w związku z tym filmem dokonałem ciekawego aktorskiego odkrycia, o którym napiszę już niebawem. Stay tuned!


dziewczynka w czerwonym swetrze ucieka oglądając się za siebie

„Zazie w metrze" (1960), reż. Louis Malle

„Zazie w metrze" (1960), reż. Louis Malle

„Zazie w metrze" (1960), w reżyserii Louisa Malle'a to kompletny formalny odjazd.

Nowofalowa energia, wespół ze slapstickową estetyką doskonale rymuje się z dziecięcym spostrzeżeniem na otaczający świat. Zabawy montażowe, brak linearnej narracji, surrealna stylistyka i wiele innych czysto filmowych środków daje widzowi ogromną przyjemność z seansu. Jednocześnie im bliżej finału tym robi się smutniej. Z kolei finał nadaje tytułowi filmu jednej, z najbardziej gorzkich puent w historii kina, dotyczących dziecięcych marzeń i ich tłamszenia przez dorosłych. Coś co początkowo zdaje się być apoteozą dziecięcej ekspresji i radości z życia, okazuje się być czymś zgoła odwrotnym. Obejrzyjcie koniecznie. dostępny na vod TVP: https://vod.tvp.pl/video/zazie-w-metrze,zazie-w-metrze,43127954?fbclid=IwAR2-GVqGaKGVfTKKFAK0f09IgqOzVKJrNT1UiK1mXNu3RwZt1htz357JA_I#!


animowany ludzik narysowany białą kreską

„La Linea" (1971-1986), reż. Osvaldo Cavandoli

„La Linea" (1971-1986), reż. Osvaldo Cavandoli

Trochę nostalgii na wieczór. Kto pamięta „balum balum"?

„La Linea" to serial, który Polacy mogli oglądać w TVP w latach '80 i '90 jako przerywnik między innymi programami.

Jest jednym z moich ulubionych przykładów slapsticku w animacji. Osvaldo Cavandoli stworzył przezabawną animację wypełnioną symboliką, którą dostrzegam dopiero teraz, po latach kiedy do niej wróciłem.

Główny bohater, który w teorii miał skupiać jak w soczewce stereotypy typowego Włocha (nawet gestykulacja z charakterystycznym "ou!" na czele się zgadza) takie jak krzykliwość, złośliwość czy roszczeniowość, mógłby być każdym z nas. W chwilach słabości, łatwiej jest nam zażądać zmian od świata i poczekać spokojnie na zmiany, niż dokonać ich na własną rękę. Bohatera łączy z Demiurgiem-rysownikiem osobliwa relacja: "ludzik" żąda wygody, spokoju i życiowych ułatwień, tymczasem Ten Który Dzierży Białą Kredkę z osobliwym poczuciem humoru spełnia jego żądania, chociaż niekoniecznie po myśli Bohatera. Jednocześnie sam Bohater niewiele jest w stanie zrobić. Jest skazany na łaskę i niełaskę Demiurga. Bóg, Los, czy jakkolwiek inaczej nazwiemy wspomnianego Rysownika, stawia na jego drodze różne przeszkody, które często są przedłużeniem linii "zrośniętej" z głównym bohaterem.

Całość dostępna na portalu YouTube. Ten odcinek akurat znajduje się w domenie publicznej na archive.org


grupka mężczyzn rozmawia przed sklepem

„Mój wujaszek" (1958), reż. Jacques Tati - galeria

„Mój wujaszek" (1958), reż. Jacques Tati

„Mój wujaszek" został nakręcony po sporym sukcesie „Wakacji Pana Hulot" z 1953 roku. Nawet w Polsce ustawiały się kolejki do kina po jego premierze.

Reżyser błyskawicznie zebrał fundusze na założenie nowej firmy produkcyjnej, a potem zatrudnienie nowego rysownika czy wykonanie scenografii. A ta była dobrą rozgrzewką przed stworzeniem słynnego Tativille do filmu „Playtime". W „Moim wujaszku" od zera stworzona została naszpikowana technikaliami willa, w której mieszka bratanek tytułowego bohatera oraz firma produkująca węże ogrodowe. Natomiast moje ulubione sceny zostały nakręcone na przedmieściach Paryża. Nasycone ciepłymi kolorami i klimatem minionej epoki, która silnie kontrastuje z architektonicznym brutalizmem wspomnianego willi.

Tati znowu skupił się na funkcjonowaniu ludzkiej jednostki w mieście. W mieszkaniu snobistycznego państwa Arpel najważniejsze jest pozoranctwo, kurtuazja. To bardzo smutny świat. Natomiast świat, do którego przynależy wujaszek Hulot, to środowisko wyzbyte z zawiści, wypełnione indywidualnościami, które są sobą zaintrygowane wchodząc we wzajemne interakcje.

Reżyser Józef Gębski o Jacques Tatim:

"Czerpał komizm z obserwacji rzeczywistości. Był typem miejskiego spacerowicza. Potrafił godzinami wystawać na ulicznych skrzyżowaniach i notować zachowanie przechodniów, policjantów i kierowców. Wysiadywał na kawiarnianych tarasach z kajetem w ręku, zapisując to, jak ludzie pija˛ kolejna˛ kawę, jak wyczekują spóźnialskich, jak podsypiają˛ etc., etc. Wyznał, z˙e jego najbardziej ukochanym elementem dekoracyjnym jest... szyba. Sytuacja obserwowana przez okno nabiera charakteru estetycznego, jest najpierw ujęciem z filmu niemego, które należy udźwiękowić. Zmyślne."

„Dzień świąteczny" z 1949 roku, film poprzedzający jeszcze „Wakacji...", był satyrą na kompleksy Francuzów wiecznie zapatrzonych w nowoczesne USA. Oprócz tego w zabawny sposób punktował ułomności ludzkiej psychiki, które pchają nas w dorosłym życiu do niezdrowego współzawodnictwa. „Mój wujaszek" w ostatniej scenie wspaniale puentuje te tematy. „W dniu..." źródło problemów Tati upatruje w utraceniu dziecięcej radości z życia. W świecie Wujaszka największą ofiarą pogoni dorosłych za atencją są właśnie dzieci - ciągle ignorowane, zmuszone maskować swoją samotność otaczając się pustą materią. A przecież wystarczy kiedy dorośli zwrócą się ku dzieciom i pozwolą im pokolorować swój świat ich nieprzewidywalnością.

„Mój wujaszek" jest jednym z najpiękniej sfotografowanych i zainscenizowanych filmów w dorobku Jacquesa Tatiego. Obejrzyjcie sobie kilkanaście wybranych przeze mnie kadrów.

Korzystałem z artykułu Józefa Gębskiego pt. "Tativille" z Kwartalnika Filmowego 56:120-132.

zaspany mężczyzna siedzi na łóżku

„Three's a crowd" (1927), reż. Harry Langdon

„Three's a crowd" (1927), reż. Harry Langdon

„Three's a crowd" to film Harry'ego Langdona, który dzisiaj często jest określany jako największe osiągnięcie jednego z królów niemej burleski filmowej.

Langdon gra tutaj bohatera, którego ubiór ewidentnie był wzorowany na postaci Trampa Chaplina. Różnica tkwi w czasie reakcji na otaczający świat. Charlie często wyprzedzał przeciwnika swoją obroną, przechodząc od razu do ataku. Postaci grane przez Langdona natomiast miały w sobie "syndrom opóźnionej reakcji" i zanim przyswoi informacje z zewnątrz a następnie zdecyduje czy w ogóle reagować na nie, mijają całe minuty. Jego gagi mają w sobie urokliwy „somnambuliczny" ładunek. W połączeniu z charakterem Harry'ego (imię aktora i głównego bohatera są takie same) tworzy ujmującą kompilację cech charakteru dużego, samotnego, łaknącego ciągłej atencji i poklasku dziecka. Co można odczuć również w samym sposobie realizacji „Three's a crowd". Jest w filmie scena, w której główny bohater wchodzi do swojego mieszkania, gdzie leży kobieta uratowana przez niego przed śmiercią na mrozie. Jak się później okazało, była w ciąży, co zmusiło do ściągnięcia odpowiedniej pomocy. Po szczęśliwym rozwiązaniu wszyscy gratulują głównemu bohaterowi, mylnie zakładając, że jest on ojcem. Ani razu w kadrze nie widać samej matki z dzieckiem. Jedynie ludzie wokół Harry'ego, który zachwycony jest faktem, że znajduje się w centrum uwagi. Żałosne? No, trochę. Ale w kontekście ostatnich minut filmu smutne. Ta scena dobrze też oddaje charakter samego Langdona.

Nakręcił z królem amerykańskiej komedii Frankiem Caprą dwie komedie - „Siłacza" i „Długie spodnie". Capra wspomina w swojej biografii, że kiedy po premierze tego drugiego Langdon został ogłoszony „drugim Chaplinem" i poczuł się na tyle pewnie, że prawił uwagi Caprze na temat jego reżyserii. Kiedy Capra nie zgodził się na takie traktowanie, Langdon go zwolnił. Na marginesie: to pokazuje jak wielką władzę mieli kiedyś aktorzy. „Three's a crowd" nie jest filmem idealnym. W momencie premiery był zresztą krytykowany, że ma za mało gagów i za bardzo skupia się na opowiadaniu historii. I nie tutaj moim zdaniem tkwi problem, tylko w tym, że Langdon miał problemy z prowadzeniem narracji. Wątki są połączone ze sobą trochę chaotycznie a wspomniane ego reżysera-aktora nieco wadzi całemu filmowi. Mimo wszystko, minusy nie przysłaniają plusów takich jak świetne wykorzystanie potencjału somnambulicznego charakteru głównego bohatera i usypiania dziecka, poranna senna gimnastyka czy (jak na tamte czasy) kapitalne wykorzystanie ekspozycji ukazując w kadrze przedmioty określające charakter bohatera... Te i wiele innych zalet sprawiły, że film oglądało mi się z nieskrywaną przyjemnością.


„Mary Jane's Mishap" (1903), reż. George Albert Smith

„Mary Jane's Mishap" (1903), reż. William Heise

A wiecie, że jedną z najwybitniejszych reżyserek we wczesnym okresie kina niemego była Laura Bayley? Wszyscy pamiętają najsłynniejszych pionierów kina, jak braci Lumière czy Thomasa Edisona, tymczasem dopiero szesnaście lat temu w British Film Institute stwierdzono, że no w sumie to coś tam dokonała. W sumie to była nawet pionierką. Co więcej, wcale nie ustępowała kroku współczesnym jej kolegom z branży.

Była żoną. Żoną swojego męża, który na jej nieszczęście był jednym z największych pionierów kina w historii. I tak ją też do niedawna pamiętano, jako „żona pana Smitha". Swoją drogą, rzeczony pan Smith, był niezłym gagatkiem (jestem zbyt delikatny), ale nie o nim jest ten post, więc odeślę do jednego z moich około świątecznych tekstów, o tu: Santa Claus.

„Mary Jane's Mishap" z 1903 roku, który możecie obejrzeć poniżej to jeden z rzadkich przykładów slapsticku, w którym kobieta gra pierwsze skrzypce. Co jeszcze bardziej wyjątkowe to film, w którym nie tylko kobieta nie towarzyszy żadnemu facetowi, ale żadnego mężczyzny nie uświadczycie przez całą długość filmu (chociaż faceta tak jakby udaje)! Czy jestem hehe feministką? Ja po prostu szukam zapomnianych historii ludzi ze środowiska filmowego, którzy zostali zepchnięci przez patriarchalną machinę tego cynicznego środowiska. Jeśli to mnie czyni feministą, białym rycerzem, itp. to możecie mi takie łatki przypiąć.

Pani Bayley na pewno jeszcze na łamy Klatek powróci. Dotarcie do źródeł opisujących jej dokonania będzie trudniejsze niż znalezienie biografii mało znanych aktorów kina niemego. Ale przekopię internet, może nawet odnowię swoją kartę do biblioteki jeśli będzie taka potrzeba. Stay tuned!


animowane owady

Serial „Minuscule" jako spadkobierca slapsticku

Serial „Minuscule" (2006) - doskonały spadkobierca slapstickowej poetyki filmowej

Slapstick współcześnie nie kojarzy się zbyt dobrze. Kojarzy się z infantylnością i niezbyt wysublimowanym prostym humorem. Co samo w sobie nie jest niczym złym, czego przykładem są komedie braci Farellych („Głupi i Głupszy"). Ten typ komedii na dobre zrósł się z często kloacznym humorem, który nie niesie ze sobą żadnego przesłania (jak kiedyś komedie Harolda Lloyda) oferując niezobowiązującą rozrywkę. Nawet nazywamy często takie filmy „odmóżdżaczami".

Nie bez powodu tak świetnie ta estetyka sprawdza się w animacjach dla najmłodszych. Tam zadomowiła się, zachowując swoją świeżość i urok, bez nadmiernej wulgarności.

Jedną z takich animacji jest francuska seria „Minuscule" (polski tytuł „Chrząszczyki"). Czego my tu nie mamy już w pierwszym odcinku! Pająk z werwą Harry'ego Langdona (nazywany "komikiem-somnambulikiem"), próbuje utkać misterną sieć, która co chwila jest przerywana przez wredną i siejącą zniszczenie, niczym Chaplin, Biedronkę i ścigające ją Muchy. On kojarzą mi się z kolei z innymi włóczęgami albo policjantami, z którymi tak często Chaplin ścierał się w swoich filmach. Biedny Pająk odbudowuje swoją sieć, z uporem i efektem podobnym w „One week", gdzie bohater grany przez Bustera Keatona próbuje urządzić z ukochaną wymarzone gniazdko.

W dodatku pomysł, żeby owady imitowały pojazdy mechaniczne jest strzałem w dziesiątkę, bo doskonale podkreśla komiczno-absurdalny charakter kolejnych potknięć i wyścigów. Miód.

Gdyby tak przeanalizować całą serię otrzymalibyśmy obraz doskonałego przeniesienia najlepszych tradycji kina slapstickowego do współczesnego dzieła kultury.

8 marca, czyli w Dzień Kobiet, będzie miał premierę drugi pełnometrażowy film kinowy z "chrząszczykowej" serii „Robaczki z Zaginionej Dżungli"... nie mogę się doczekać. A teraz porady Pana Klatka: GOŚCIU, BĄDŹ MENSZCZYZNOM I WEŹ 8 MARCA SWOJĄ KOBIETĘ NA BAJKĘ DLA DZIECI!

Mam pomysł na serię takich postów, w których śledziłbym slapstickowe tropy we współczesnych filmach i serialach. Dajcie znać w komentarzach czy czytalibyście coś takiego  Większość odcinków jest dostępnych na YouTube a odcinki trwają po parę minut, więc śmiało korzystajcie!


uśmiechający się mężczyzna

23 lutego - Międzynarodowy Dzień Walki z Depresją

„Max, victime du quinquina" (1911), reż. Max Linder, Maurice Delamare

23-go lutego miał miejsce Międzynarodowy Dzień Walki z Depresją.

Król Slapsticku, czyli francuski aktor Max Linder, również cierpiał na przewlekłą depresję. Miał wszystko. Był największą gwiazdą filmową w tamtym okresie. Zawsze o krok przed konkurentami. Swego czasu był nawet przymierzany na największego zagranicznego konkurenta Chaplina. Ale Wielka Wojna oraz klapy frekwencyjne jego kolejnych filmów w Stanach i związane z nimi kryzysy twórcze nie pomogły w osiągnięciu celu, którym był międzynarodowy sukces na miarę wspomnianego Chaplina.

Postęp, który można zaobserwować w leczeniu choroby jaką jest depresja, od czasów kiedy aktor na nią cierpiał, jest niewątpliwie ogromny. Czy słyszał wtedy: "Ogarnij się?", "może wyjdź na spacer do ludzi?", "masz miliony, a ty ciągle marudzisz"? Możliwe. Wtedy mogłoby to być zrozumiałe, ze względu na brak wiedzy. Czemu więc takie wyrazy "wsparcia" pojawiają się ciągle dzisiaj, w odpowiedzi na słowa kiedy, ktoś zwierza się z cierpienia? Lenistwo, przekora, „poprzewracane w dupie", itd. Tymczasem przyczyną mogą być czynniki biologiczne, hormonalne, genetyczne, traumy i wiele innych.

Zapraszam do obejrzenia przezabawnego filmu „Max, victime du quinquina" (1911), uznanego przez jednego z największych krytyków filmowych i reżyserów w historii, Jeana Mitry'ego, za arcydzieło w filmografii Lindera.

PS Trzeba wziąć poprawkę, że tytuł przełożony na polski to „Max, ofiara quinquina". Chodzi o trunek na bazie chininy, który kiedyś był regularnie stosowany jako napój na wzmocnienie organizmu. Natomiast w linkowanym filmie napisane jest, że receptą lekarza był kieliszek wina z tonikiem, co nie jest prawdą. Max po prostu myli quinquina ze zwykłym winem.