Piękna pusta skorupa – recenzja filmu „Blade Runner” (2017)
Film Scotta po dziś dzień zachwyca wykreowanym weń światem. Mimo głównego bohatera bez charakteru i budzącej wątpliwości natury moralnej sceny miłosnej Deckarda z Rachael, Blade Runner z 1982 roku, jest dziełem niepokojącym i intrygującym m.in. dzięki wielości interpretacji, którą wygenerował na przestrzeni lat. Upakowanie klimatu kina noir lat ’40 w neonowy świat przyszłości, spod znaku cyberpunku, zaowocowało jednym z najbardziej niepokojących dzieł postmodernizmu.
Scott oddał hołd kinu okresu złotych lat ’40, nadając swoim bohaterom artefakty behawioralne (główny bohater o wiecznie smutnej minie Forda a’la Bogart, Rachael jako kobieta fatalna), jak i fizyczne (trencz, papierosy, broń). Jednocześnie działał na własnych zasadach. Zadawał fundamentalne pytania o istotę człowieczeństwa, o relację człowieka z technologią w oryginalny sposób, mieszając porządki i uaktualniając ich istotę. Oglądając Blade Runnera 2049 można odnieść wrażenie, że Dennis Villenueve nie był w stanie się zdecydować, którą drogę wybrać: stworzenie nostalgicznego pomnika filmowi Scotta, czy stworzenie filmu osobnego, ale z szacunkiem traktującego starszego o 35 lat poprzednika. Szwy między tymi dwoma wizjami są tak grubymi nićmi szyte, że brakuje tu wyważenia, balansu. Główny temat filmu, czyli kwestia rozmnażania się androidów, jest „ładowany” na ekran w równie mało subtelny sposób. Między innymi to jest przyczyną sporej, nawet jak na dzisiejsze standardy, długości filmu, bo aż prawie 3 godzin. Skracając o zbędne dialogi (dziwnym trafem w większości przypadające postaci granej przez Jareda Leto) film tylko by zyskał a lakoniczne kwestie wypowiadane przez aktorów korespondowałyby z kontemplacyjnym tempem BR2049., odzwierciedlonym w długich ujęciach. Nie są one jednak problemem tego filmu. Bynajmniej. Są zdecydowanie jego najmocniejszą stroną. Pozwalają zawiesić oko na przepięknej urody kadrach autorstwa operatora Richarda Deakinsa, jednego z czołowych estetów w Hollywood. Pytanie czy wyszło to na dobre samemu filmowi i czy efekty pracy Deakinsa łączą się w spójną całość z wizją Villenueva?
Deakins postanowił odkurzyć nieco świat uchwycony na zdjęciach „Łowcy…” z ’82 przez Jordana Cronenwetha. Odkurzyć dosłownie. Z brudnego, mrocznego, światła dnia nie zaznającego Las Vegas w wersji Scotta, pozostały jedynie kolory. Scott dopieszczał w swoim filmie każdy, wydawałoby nieistotny, szczegół (jak etykiety na produktach widocznych tylko dla aktorów). Porównując te dwie wizje, Miasto Grzechu widziane oczami operatora Villenueva wydaje się być wręcz aseptyczne a jego tajemnica jakby uleciała wraz z wpuszczeniem weń światła słonecznego. Widzowi pozostaje więc bierne podziwianie pięknych, filtrowanych pomarańczowych, chłodno niebieskich, lub szarych kadrów. Tam gdzie Vegas u Scotta było kolejnym bohaterem, u Villenueva stało się, piękną co prawda, ale tylko wymuskaną i zbyt idealną skorupą, w której dzieje się akcja. I niewiele jest momentów w filmie, w których ten nowy świat działa jak powinien. Jedną z nich jest scena bijatyki w kawiarni. Pojawiające się w serii hologramy tancerek wykonujących cancana, czy boskiej Marylin lub Elvisa, są nostalgiczną, popkulturową pocztówką z czasów, dla głównego bohatera już bardzo zamierzchłych. Jednocześnie Harrison Ford, który jest twarzą Kina Nowej Przygody, sci-fi, sensacyjnego i wielu innych, doskonale działa jako swoisty „spinacz” dla czasów współczesnych (reprezentowanych przez Goslinga) jak i w makrokosmosie wykreowanym przez Villenueva. Takich autotematycznych scen, dających widzowi możliwość smakowania kina per se w BR2049 jest jak na lekarstwo. Dzięki niej film jest nieco lepszy, ale nie ratuje go w całości.
Nieco lepiej bywa z postaciami. Najlepszą gra Gosling, który wciela się w androida K, zwanego później Joe. Pinokio przyszłości, o kamiennej twarzy i maślanych oczach młodego Herkulesa wypada zaskakująco dobrze. Mimo skrajnie lakonicznej gry aktora, udaje mu się wiarygodnie oddać marzenie o posiadaniu duszy. Chociaż scena, w której aktor wydaje z siebie krzyk (szczęścia, rozpaczy?), zawarta w jednym z trailerów, jawi mi się kuriozalna. Może reżyser chciał tym sposobem dać przytyk wszystkim #heheszkom w Internecie pokazując, że Gosling ma zakres mimiki większy niż standardowy trademark pt. „zabrali mi pączka i teraz mi smutno”?
Na drugim biegunie znajduje się rola Leto jako szefa korporacji Tyler, Niandera Wallace’a. Już w wywiadach czuć było, że coś nie gra („It was like seeing Jesus walking into a temple” – Villenueve o Leto, ćwiczącym do roli w oślepiających soczewkach). Efekt tylko potwierdził te obawy. Każde jego pojawienie się na ekranie wzbudza niezamierzony śmiech. Dopóki nie zacznie wypowiadać swoich kwestii, możemy podziwiać pretekstowe, pomarańczowo-złote kadry pokazujące korporację Wallace’a. Kiedy Boss się odzywa i zaczyna wygłaszać „piękne” kwestie o bólu, radości, schyłki cywilizacji, cały czar pryska. „Guilty” zaczyna wygrywać z „pleasure”, widz dostaje zgagi od pretensjonalnych gadek i zdaje sobie sprawę, że Villenueve źle odrobił pracę domową i nie załapał, że „nie dopowiedzieć” nie znaczy „ująć wartości” a wręcz przeciwnie. Luv, prawa ręka Wallace’a cierpi na tę samą przypadłość. To android z ambicją bycia najlepszym, doskonałym i… nic ponadto. A można to naprawić jedną sceną. [SPOJLER] Wyobraźmy sobie sytuację, że Luv podaje pilot do hologramu Joi K miast to rozdeptywać [KONIEC SPOJLERU]. Jak bardzo zmieniłaby się w oczach widza postać Luv? A tak jest zwykłym zakapiorem z żądzą bycia morderczą córeczką tatusia, tylko w wersji robociej. Za mało trochę na odświeżenie konwencji, o co wydaje się zabiegać Villenueve. To ciągle Roy Batty , w wykonaniu Rutgera Haura z filmu z 1982 roku, ze swoim zwierzęcym romantyzmem, pozostaje najbardziej intrygującą postacią ze świata Łowców Androidów.
Blade Runner 2049 mimo, że urzekający swym pięknem wyzbyty jest z całej seksowności jaką posiadał film Scotta. Mimo tego, że Gosling wreszcie ma w swoim dorobku rolę wartą uwagi, niewiele jest w filmie twórcy WROGA jasnych aktorskich punktów (chociaż muszę przyznać: Harrison Ford, zagrał o niebo lepiej niż filmowym pierwowzorze). BR2049 nie działa również jako komentarz do rozwoju cybernetyki. Ten film cierpi na casus filmów sci-fi ostatnich lat, które wydają się nie nadążać za trendami w technologiach IT. Jak pisze Marcin Michno z bloga Nolife Style: „(…)od lat 80 technologia rozwinęła się w takim tempie i nieoczekiwanych (wtedy) kierunkach, że można by zadawać setki ciekawszych pytań. Zresztą padają one nawet na konferencjach branżowych. W tym kontekście to wszystko co dostajemy w kinematografii jest aktualnie strasznie wtórne. My już mamy cyberprotezy, testujemy SI, pozwoliliśmy algorytmom decydować o naszym życiu i śmierci”.
Chociaż bardzo chciałem ten film polubić, w mojej opinii jest to film niepotrzebny w takiej formie a brak kolejnego oczekiwanego sukcesu finansowego (po fiasku GHOST IN THE SHELL na przykład) może spowodować opóźnienia w produkcji innych filmów w klimacie cyberpunku, jakim jest na przykład AKIRA, planowana aktorska wersja klasycznego anime z 1988 roku w reżyserii Katsushiro Otomo.