„Krytyka filmowa może być wielką przygodą.” Rozmowa z Michałem Oleszczykiem
Pierwotnie ten wywiady miały ukazać się w Reflektor. Rozświetlamy Kulturę niestety RIP [*], ale takie soczyste teksty nie czekają zbyt długo na publikację. 16mm przyjęło go do siebie (w nieco okrojonej wersji, tutaj jest pełna) i wszyscy są szczęśliwi.
Wywiad z Michałem, jest dla mnie, człowieka aspirującego do bycia częścią światka krytyczno-filmowego, szczególnie szczególnie ważny. To człowiek, który w doskonałych proporcjach potrafi wyważyć pokorę i bezkompromisowość, którą sam chciałbym osiągnąć, a która moim zdaniem, powinna cechować jakiegokolwiek krytyka kultury. Rozmawialiśmy o jego gdyńskiej spuściźnie i roli krytyka filmowego w dzisiejszych czasach. Będę wracał do tego tekstu w czasach kryzysów twórczych. Bardzo pomocny, dla mnie ma wymiar wręcz terapeutyczny.
Zapraszam do lektury!
Ja: Jako rodowity Bytomianin zawsze chciałem ci zadać pytanie czy masz wspomnienia filmowe związane z Bytomiem?
Michał: Między rokiem 1997 a 2001, czyli przez całe liceum, jeździłem dużo po kinach śląskich. W Tarnowskich Górach było tylko kino Europa, w którym bywałem bardzo często. Grano tam tylko filmy mainstreamowie, które oczywiście oglądałem, ale było to dla mnie za mało. Zmuszało mnie to, zwłaszcza w weekendy, do odwiedzin regionalnych kin, które wyświetlały filmy innych dystrybutorów. Na pierwszym miejscu był zawsze „Światowid” w Katowicach. „Gloria” oczywiście też była na tej liście, byłem tu wiele razy. Seansem, który najbardziej zapamiętałem w tym kinie był „Titanic” Jamesa Camerona, którego zobaczyłem w marcu ’98 roku, czyli… ponad 20 lat temu. Jednak pamiętam ten film bardzo dobrze. Sala była wypełniona po brzegi, a sam film zrobił na mnie duże wrażenie. W „Glorii” widziałem też między innymi „Wonderland” Michaela Winterbottoma.
Ja: Pamiętam, że na 4. edycji Bytomskiego Festiwalu Filmowego wybrałeś polskie kino dokumentalne jako temat swoich warsztatów. Dlaczego akurat ten?
M.O.: Fascynuję się kinem dokumentalnym. Polskie kino dokumentalne bardzo mnie inspiruje. Oprócz tego odkryłem w trakcie różnych warsztatów, że krótkometrażowe polskie dokumenty dobrze uruchamiają publiczność. Sprawiają, że widzowie swobodnie dzielą się swoimi obserwacjami. Poza tym uważam, że filmy, które wtedy pokazałem czyli 24 godziny Jadwigi L. Krystyny Gryczełowskiej, Moje miejsce Łozińskiego czy Siedem kobiet w różnym wieku Kieślowskiego, to wszystko dzieła naprawdę wybitne.
Ja: Wiele osób, w tym i ja, kojarzy cię bardziej z kinem amerykańskim, niż polskim. Czemu nie zdecydowałeś się na ten kierunek?
M.O.: Bywam tak kojarzony, ale paradoksalnie przez długi czas prowadziłem zajęcia z kina polskiego dla Amerykanów w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc czuję się przez to jak popularyzator polskiego kina. Również m.in. dzięki gdyńskiemu festiwalowi, dla którego pracowałem trzy lata, oraz organizacji Polish Filmmakers New York City, gdzie programowałem pokazy. Kino polskie jest mi zatem bardzo bliskie.
Ja: Słówko wyjaśnienia ode mnie. Wiąże cię z kinem amerykańskim, bo pierwsze twoje teksty, które przeczytałem dotyczyły właśnie tej kinematografii i wydaje mi się, że ciągle więcej twoich tekstów, które są publikowane są o kinie amerykańskim.
M.O.: To prawda. Kino amerykańskie zawsze bardziej mnie fascynowało. Doktorat robiłem na amerykanistyce UJ. I na pewno ze wszystkich kinematografii na kinie amerykańskim najbardziej się znam i najbardziej swobodnie czuje się na tym obszarze. No i same Stany Zjednoczone odegrały w moim życiu rolę inspirującą i motywującą, więc USA zawsze gdzieś na moim horyzoncie się znajduje.
Ja: Wróćmy do kina polskiego. Byłeś trzy lata dyrektorem artystycznym Festiwalu Filmów Fabularnych Gdyni. Stworzyłeś kategorię Inne spojrzenie. Dyrektora artystycznego festiwal aktualnie nie posiada, funkcja ta została połączona z kilkoma innymi. I ta osoba przez kilka lat obsadzała filmy w Innym spojrzeniu, które de facto jest twoją spuścizną. Jaki był twój pomysł na tę sekcję? Oraz od razu drugie pytanie: czy czujesz, że Inne spojrzenie realizowało swój pierwotny cel z jakim zostały stworzone?
M.O.: Inne spojrzenie miało szansę odegrać ważną rolę, ale konkurs został zlikwidowany zanim mógł rozwinąć skrzydła. Festiwal w Gdyni jest w głębokim kryzysie, o czym świadczyła ostatnia edycja i zamieszanie wokół selekcji. Festiwal powinien mieć dyrektora artystycznego i kropka.
Ja: Jakiś czas temu gruchnęła wieść, że kapituła oscarowa chce wprowadzić kategorię kina popularnego, z której bardzo szybko się wycofano. Ty swoją kategorią zrobiłeś coś odwrotnego. Stworzyłeś kategorię dla filmów jak sam wspomniałeś stworzonych na uboczu, filmów które nie są nastawione na bycie popularnymi. Czy nie uważasz, że Inne spojrzenie mogło doprowadzić do sztucznego podziału na polskie kino eksperymentalne i mainstreamowe?
M.O.: Nie, nie uważam tak. My jesteśmy kinematografią, która ciągle szuka swojej tożsamości i jest w niej miejsce na tego rodzaju eksperyment. Nie chodziło mi o stworzenie pewnego rodzaju getta, tylko o pokazanie widzom, że istnieje innego rodzaju kino. Pokazanie, że istnieje w Polsce kino poza głównym nurtem: jak np. „Arbiter uwagi” Jakuba Polakowskiego, albo „Photon” Normana Leto. W Gdyni istnieje napięcie pomiędzy środowiskowością tego festiwalu a próbami wprowadzenia jakiejś polityki autorskiej dyrektorów. Przede mną dyrektorem był Michał Chaciński i też był tylko przez trzy lata, z kolei teraz nie ma dyrektora artystycznego. I jest to napięcie pomiędzy wizją tego festiwalu jako przeglądu a perspektywą, którą można modyfikować przez lata. Ciągłe zmiany i obecny brak dyrektora artystycznego pokazuje, że to napięcie jest realne i jest problem z oddaniem tej osobie większego wpływu na kształt festiwalu.
Ja: To byłoby pierwsze miejsce popularyzacji sztuki filmowej, czyli festiwale na poziomie decyzyjności dyrektorów artystycznych, którzy zderzają w programach różne wrażliwości filmowe. Drugie to dyskusje o filmie. W naszym kraju istnieją chęci do dyskutowania o filmach, ale brakuje nam często narzędzi do tego. Jak prowadzić dyskusje o kinie, żeby rozmówca nie odczuł, że człowiek, który takie narzędzia posiada, traktuje go protekcjonalnie.
M.O.: Wiem, o czym mówisz. Myślę, że ktoś kto przychodzi do DKF-u, by porozmawiać o kinie, chce jednak pogłębić swoją wiedzę. Wszystko zależy od stylu prowadzącego rozmowę. Można prowadzić rozmowę w taki sposób, że każdy się czegoś nauczy. Łącznie z prowadzącym. Ale można to też dyskusję poprowadzić w takich sposób, że publiczność poczuje się gorzej, poczuje się „niedouczona”. Ja oczywiście jestem za tą pierwszą wersją. To jest bardzo trudne, bo jesteśmy zapracowanym narodem, mamy mało czasu wolnego, czasu na zgłębianie hobby. Jeżeli już ktoś to robi, to często wyrywa ten czas z bardzo zajętego dnia. I mało kto ma taki luksus, by np. filmowe hobby zgłębiać. Tym większa rola ekspertów, którzy nasiąkli jakąś wiedzą i potrafią ją przekazywać, przynajmniej w jakichś kawałeczkach. Nie mogą tego robić brutalnie i arogancko. Brałem udział w wielu dyskusjach, które dla wszystkich obecnych były ciekawe. Wszystko jest kwestią stylu obcowania z drugim człowiekiem innym od naszego zestawie kompetencji.
Ja: To o czym mówimy teraz to relacja krytyk-odbiorca. Natomiast jest jeszcze relacja krytyk-krytyk. W USA istnieje tradycja polemik krytyczno-filmowych na łamach popularnych gazet. Widzisz szanse na zaszczepienie takiej formy wymiany myśli w naszym kraju?
M.O.: To już się kończy. Krytycy są zabiegani i zapracowani. Kiedyś istniała bogata kultura filmowa w formie polemik, obecnie nikt nie ma na to czasu. Każdy stara się przetrwać. Ludzie tworzą własne blogi czy vlogi, które utrzymują całkowicie non profit, natomiast ich źródłami utrzymania są różne inne prace pozafilmowe. Jest jeszcze jedna kwestia. Ludzie mają różny zasób wiedzy, interesują się różnymi obszarami kina. I nagle okazuje się, że każdy żyje w swojej bańce i miłośnik jednego gatunku kina nie bardzo rozumie miłośnika innych filmów. Myślę, że pewna epoka krytyki filmowej po prostu się skończyła. Epoka, w której ilość osób, która się tym zajmowała była niewielka, dostęp do filmów był ograniczony, a poczucie misji w tym zawodzie było dużo większe. I w żadnym wypadku nie przemawia tutaj przeze mnie nostalgia i gorycz, że coś przeminęło. Ta forma również miała swoje minusy. Była bardzo dobra, jednak dla bardzo wąskiej grupy ludzi. A teraz mamy takie czasy, że każdy może stać się krytykiem filmowym. Najlepsi krytycy, których ja śledziłem w ostatnich latach, werbowali się nie z filmoznawstwa, tylko z zupełnie innych światów. Dla mnie jednym z najlepszych obecnie jest Jakub Dębski. Ma ogromny talent literacki, świetnie mówi, ma super bystrość obserwacji, pracuje w medium wizualnym jakim jest komiks, czyli czuje opowieść wizualną. Jego „Tycie osądy”, które kręcił do niedawna, trwają trzy minuty. I zawsze mówi w nich coś ciekawego. A ktoś może napisać tekst na trzy strony i nie powie nic. Ja jestem zwolennikiem tego co się teraz dzieje w krytyce filmowej, choć za jej wielką słabość uważam zanik myślenia historycznego i absolutne niemal uwięzienie w doraźności i terrorze chwilowych emocji programowanych przez filmy często w sposób dość cyniczny.
Ja: Jak myślisz: czy podobne czasy nadeszły też dla samych filmowców? Czy dzisiaj, żeby zrobić film trzeba mieć wykształcenie filmowe?
M.O.: Myślę, że dzisiaj nie trzeba kończyć szkoły filmowej, by być filmowcem. Autor jednego z najciekawszych kanałów na YouTubie ostatnich lat, czyli Krainy Grzybów w ogóle nie skończył szkoły filmowej, a wszystkiego nauczył się w Internecie.
Ten świat już się kończy. Świat, w którym instytucje muszą ci dać stempelek potwierdzający, że jesteś kimś. Możesz po prostu zostać tym kimś. Najważniejsze tylko, żeby znaleźć swojego mistrza. A dzisiaj kogoś takiego można znaleźć w Internecie. Jednak coraz trudniej będzie zaistnieć jednostkom jako gwiazdom. Konkurencja jest gigantyczna. Na festiwale dociera setki filmów z całego świata. Nikt nie jest w stanie tego wszystkiego obejrzeć. Jest mnóstwo przypadków, że polityka decyduje kto zostaje festiwalowym pupilkiem. Nie ma żadnej gwarancji. Na to składają się rozmowy z producentami, szefami festiwali, telewizjami, wytwórniami… . To jest biznes i przebicie się w tym ze swoim filmem jest coraz trudniejsze. Żeby zaistnieć filmowiec-debiutant ma za konkurencje tak naprawdę cały świat.
Ja: Jak w naszym kraju wygląda relacja na linii krytyk-filmowiec?
M.O.: To zawsze był trochę love-hate relationship. Z jednej strony filmowcy kultywują w sobie pewną ironię w stosunku do krytyków, jako ludzi, którzy nigdy nie stanęli na planie filmowym, nigdy nie zetknęli się z żywiołem a swoje teksty piszą w komforcie swojego mieszkania. Z drugiej strony krytycy oglądają o wiele więcej filmów w porównaniu do reżyserów. Krytycy mają więc o wiele większą paletę odniesień i wyczucia tego, co się dzieje aktualnie w kinie światowym. Ale dlaczego krytycy są krytykami? Dlatego, że kochają kino, które tworzą filmowcy. Musi być w tym miłość, ale jest też i nienawiść [śmiech]. Są też krytycy, którzy przekraczają rubikon i stają się filmowcami. Na przykład Michał Chaciński został współscenarzystą „Juliusza”, którego uważam za jedną z lepszych polskich komedii ostatnich lat. Oprócz tego filmowcy często proszą o zdanie krytyków w różnych kwestiach. Wielokrotnie mi się zdarzało, że ktoś mnie prosił o przeczytanie scenariusza, podanie jakiejś referencji filmowej w celu znalezienie odpowiedniej inspiracji — pracuję zresztą obecnie jako konsultant scenariuszowy. Filmowcy to ludzie, którzy spędzają mnóstwo czasu ubiegając się o dofinansowania, co czyni ten zawód bardzo męczącym i wymagającym hartu ducha. FIlmowcy muszą cały czas bronić swojej wizji w rozmowach z decydentami, którzy często nie mają pojęcia o sztuce filmowej. Muszą stale pokazywać, że wiedzą jak opowiedzieć swoją historię. Historii, która została napisana kilka lat temu, więc też nie wiadomo czy film na siebie zarobi.
Ja: Jak myślisz czy istnieje dzisiaj coś takiego jak etos pracy krytyka filmowego, czy jest to kwestia bardzo rozmyta?
M.O.: Myślę, że jest to w dużej mierze rozmyte. Myślę, że krytycy filmowi cieszą się, jeśli dostają wynagrodzenie za swoją pracę. Wielu pisze za darmo. Znam dwóch, może trzech krytyków, którzy naprawdę żyją wyłącznie z tego fachu i nie mają żadnych tzw dodatkowych fuch. I ja nie należę do tej grupy; nigdy do niej należałem. Nie udało mi się nigdy utrzymywać z działalności krytyczno-filmowej. Zawsze musiałem robić coś dodatkowo czy to w postaci pracy na festiwalach, czy na uczelni.
Ja: Żeby jednak nie zrazić do krytyki filmowej czytelników, którzy chcieliby nimi zostać, trzeba powiedzieć, że ma ona też swoje dobre strony.
M.O.: Jak najbardziej. Krytyka filmowa może być przede wszystkim wielką przygodą. To tak naprawdę pisanie o sobie; o swoim sposobie doświadczania świata. Krytyka artystyczna próbą opisania świata, w którym żyjemy. Jednak rozstajemy się obecnie ze światem, w którym jest to w pełnym znaczeniu tego słowa „profesja”. My wciąż nie odżałowaliśmy, pewnej wizji, która powstała w zamożnych społeczeństwach zachodnich po wojnie w latach ’60 i ’70, w której postać krytyka filmowego została uromantyczniona. To był w pewnym momencie bardzo atrakcyjny styl życia, który przedstawił w filmie „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody Allen. Szczególnie w latach ’70 funkcjonowała ekscytująca kultura filmowa. I wydawało się w pewnym momencie, że to jest pomysł na życie. To było seksowne. To było ciągłym intelektualnym wyzwaniem i przygodą. I ten moment ekonomicznego prosperity, gdy okazało się że rynek pracy nie pomieści tylu młodych ludzi, którzy chcieliby żyć tym intelektualnym stylem życia. W pewnym momencie trzeba było dokonywać wyborów, żeby dopiąć budżet i mieć za co żyć. Dzisiaj w Polsce nikt o tym głośno nie mówi, a krytyka żyje w konwulsjach, karmiąc się ciągle wizją tamtej romantycznej wizji, do której powrót jest już niemożliwy. Zobacz, jakie wyżyny histerii osiągane są w mediach społecznościowych, gdzie non-stop trwa podkręcanie entuzjazmu oczekiwania na kolejne premiery — co chwilę czytam, że ktoś „nie może się na coś doczekać”, że „jara się”, po czym spotkam tę samą osobę na mieście i słyszę narzekania na to, że deadline’y duszą i że honoraria są śmiesznie niskie. I że tak naprawdę osoba nie może się doczekać wolnego weekendu i chwili odpoczynku, a niekoniecznie którejś z około 300 premier, jakie mamy w Polsce co roku.
Ja: Dodatkowo współcześnie dąży się do syntezy sztuk a sztuka filmowa krzyżuje się z różnymi dziedzinami sztuki audiowizualnej. Skutkuje to tym, że krytyk często musi być wyczulony także na inne media, by o pewnych wydarzeniach pisać.
M.O.: Ale nie ma na to po prostu czasu. Doba jest za krótka. Codziennie słyszymy o premierach kilkunastu nowych filmów, o publikacjach kilkudziesięciu nowych książek. Nikt nie jest w stanie tego „przetrawić”. Był taki czas kiedy wydawało się, że to będzie możliwe, że obejrzymy i przeczytamy „wszystko”. Jest taki film Bertrand Bliera „Przygotujcie chusteczki” z 1978 roku, który zresztą dostał Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Świetnie tam sparodiowano taki model życia zachodniego krytyka intelektualisty, który zabiera w pewnym momencie dziewczynę do swojego mieszkania. Pokazuje jej tam swoją kolekcję książek klasyków literatury w wydaniu kieszonkowym. Chwalił się, że przeczytał je wszystkie i ułożył je wszystkie numerami od pierwszego do bodaj trzysta dwudziestego. Biler uchwycił moment, kiedy wydawało się, że ten zachodni intelektualista będzie w stanie poznać „całą kulturę”; ogarnąć ją i jeszcze opowiedzieć o niej coś ciekawego. Dzisiaj jest to absolutnie niemożliwe. Już wchodząc na Facebooka czytając kolejne posty krytyków o filmach, którymi się zachwycili, dodatkowo posty serwisów streamingowych reklamujących kolejne hity, zostajesz z listą filmów „do obejrzenia”, której nie sposób obejrzeć, gdyż analogicznych (i równie obiecujących) list codziennie pojawia się kilka.
Ja: A jednak krytyka, mimo wizji z trudem dopinanego co miesiąc budżetu, takiego przykrego stanu permanentnego niedocenienia, mimo to jest to zajęcie w jakiś sposób dla wielu pociągające. Nie widać tendencji odwrotnej, żeby krytyków ubywało. Bynajmniej, jest ich coraz więcej. Ludzie w to brną w pełni świadomi konsekwencji. To o czym tutaj rozmawiamy nie jest niczym odkrywczym.
M.O.: Myślę, że teraz wchodzi pokolenie bardziej przedsiębiorcze, które rozpoznaje bardziej tę rynkową rzeczywistość. To, co mnie pociesza i co wydaje mi się istotnym spoiwem łączącym społeczność krytyków, to festiwalowa rzeczywistość. Mimo wszystkich swoich wad, festiwale dostarczają platformy do spotkania pasjonatów, z którymi można porozmawiać wspólnym językiem, toczyć spory przy piwie czy kawie. To miejsca, które pozwalają wyjść poza naszą internetową bańkę. Utrzymuję, że największą zaletą krytyki filmowej jest budowanie wspólnoty przyjaciół, w której jedną z platform porozumienia są międzynarodowe kody smaku i gustu osobistego.
Ja: Powiedzieliśmy tutaj sporo gorzkich słów na temat rzeczywistości z jaką muszą się zmagać krytycy filmowi. Czy odradziłbyś zatem komuś podjęcie się tego zajęcia?
M.O.: Nie odradziłbym, ani nie poleciłbym. Natomiast chęć dzielenia się swoimi myślami po filmie, nie powinna być tłumiona. To jest rodzaj pisania pamiętnika, spisania swoich uczuć. Niektórym to wychodzi najlepiej, kiedy mogą się oprzeć na czyimś dziele. Potrafią wtedy lepiej ująć swoje patrzenie na świat. Koniec końców po co czytamy krytyków? Szukamy ludzi, którzy ciekawie patrzą na świat, którzy dają mi coś z siebie, kawałek swojego życia. I jeśli miałbym to sprowadzić do jednej kategorii to filmy i krytyka były dla mnie całe życie sposobem na poznawanie nowych ludzi. I jestem wdzięczny, że tylu przyjaciół pojawiło się na mojej drodze właśnie dzięki krytyce filmowej.
Ja: Skoro poznałeś tylu ludzi i sam tak długo jesteś krytykiem na pewno znasz najczęściej pojawiające się problemy z jakimi borykają się ludzie zajmujący się pisaniem recenzji filmowych. Jakie rady dałbyś komuś kto chciałby pisać tego typu teksty, ale brakuje mu odwagi? Co powinno charakteryzować dobrego krytyka filmowego?
M.O.: Odwagę trzeba z siebie wykrzesać. Trzeba to samemu w sobie wywalczyć, niemal po Nietzscheańsku. Trzeba zaczaić się na samego siebie: na ten moment, kiedy mamy w sobie najmniej lęku i wtedy zaatakować. Usiąść do komputera i napisać tekst. Spotkałem w życiu wielu krytyków i bardzo niewielu z nich mówiło o sobie, że są osobami niewrażliwymi, pozbawionymi neuroz i wzorcowo „dostosowanymi” do realiów życia w ponowoczesności. Często to właśnie wrażliwi ludzie zostają krytykami. Ludzie, którzy są wyczuleni na rzeczywistość i nie akceptują jej w stu procentach — często płacąc za to neurozami, ale i wypłacając światu dywidendę z wrażliwej obserwacji i pięknie ukutej frazy. Między innymi dzięki temu można w ogóle poczuć solidarność w tym środowisku — gdybyśmy wszyscy „ogarniali”, bylibyśmy grupą społeczną nie do zniesienia. Krytyka filmowa tworzy archipelag ludzi wrażliwych i pełnych wątpliwości — i to jest jej wielka wartość. Natomiast najgorsze co krytycy mogą robić to udawać, że wszystko jest w porządku z naszym światem i z nami samymi. Wolałbym, żeby krytycy łatwiej się otwierali i mówili o tym, co ich uwiera w tym świecie. Myślę, że lepiej jest wtedy, kiedy dzielimy się swoimi lękami. Kiedy możemy usiąść, ponarzekać, a potem nacieszyć się wspaniałym filmem. Nie obraziłbym się, gdyby ktoś opisał krytykę filmową jako formę zbiorowej terapii jednostek nadwrażliwych i trzymających się w sposób niemalże bohaterski przekonania, że sztuka może zmieniać i koić świat.
Ja: I do tego zachęcamy. Dziękuję serdecznie za wywiad.
M.O.: Dziękuję.