10. Festiwal Filmu Niemego - relacja z dnia drugiego

10. Festiwal Filmu Niemego - relacja z dnia drugiego


Identyfikacja graficzna: BLEKA | www.bleka.pl

Odwiedzanie małych festiwali jest jak wizyta u starego dobrego znajomego: choćbyście się nie widzieli całe lata już u progu odczuwasz rozkosze gościnności przygotowane dla Ciebie przez gospodarza.

Organizatorzy Festiwalu Filmu Niemego w Krakowie, który w tym roku obchodził swój jubileusz, sprawili, że mimo chłodnych murów Kino Pod Baranami, było bardzo przytulnie i swojsko. Nie ważne czy jesteś imigrantem, bokserem, policjantem, czy nawet kozą! Nieme kino w tym roku każdego zaprowadziło w podróż na Księżyc a potem jeszcze wyżej! W trakcie tej edycji była okazja zobaczyć największych klasyków filmowej burleski Chaplin, Keaton, Lloyd, Normand… . Ze szczęścia można było dostać gorączki oglądając taką ilość filmowego złota. Na festiwalu można było zobaczyć nie jeden film. Ba! Można było zobaczyć nawet jeden nie-film.
Chciałbym życzyć organizatorom kolejnych dwustu lat na kolejne edycje!

Mimo tego, że byłem obecny tylko na piątkowych seansach to powyższy akapit, w który wplotłem część tytułów, które można było zobaczyć w trakcie tegorocznej edycji (PEŁNY PROGRAM) dokładnie oddaje moje odczucia co do krakowskiej imprezy.
Jak zawsze na takich festiwalach robotę robili taperzy. Szczególnie przypadła mi do gustu muzyka autorstwa Semi-Invented Trio, którzy grali na żywo do „Siedmiu lat nieszczęść" Maksa Lindera. Panowie cudownie połączyli klasykę z nowoczesnością. Połączyli tradycyjne nuty z filmów slapstickowych, które możemy zobaczyć w internecie, z prawie industrialnymi klimatami.
Mam jednak dwa drobne zarzuty. Ułożenie programu festiwalu tak, że dwugodzinny filmowy esej pt. „Nie-film" Schneidera, balansujący na granicy teorii filmu i filozofii, zaczyna się o godzinie 23 jest pomyłką. Seans takiego filmu jest bardzo wymagający i choćby nie wiem jak ciekawy nie był (a jest niezmiernie interesującą pozycją), nie sposób mi było o tej godzinie na nim nie przysypiać. Dodatkowo część napisów wyświetlana była na białym tle, co czyniło je kompletnie nieczytelnymi. Może dałoby radę pomyśleć nad popularnym w takich sytuacjach żółtym kolorem fontu lub wyświetlaniem ich pod ekranem? Być może stały za tym kwestie leżące poza kompetencjami organizatorów, np. jeśli napisy były wbudowane w kopię filmu, to faktycznie niewiele da się zrobić. Natomiast są to tak naprawdę drobne niedogodności i nie zaburzyły one w większym stopniu megapozytywnego odbioru. Razem z warszawskim Świętem Niemego Kina są cudowną ucztą dla fanów niemych filmów w Polsce. Z ogromną przyjemnością odwiedzę Kraków za rok i jeśli tylko będzie możliwość zostanę na dłużej

Nie byłbym sobą, gdybym nie napisał jak niezmiennie rozczula i dodaje sił fakt, iż kino nieme stale widzów fascynuje i pociąga. I za podtrzymywanie tych emocji należą się organizatorom osobne podziękowania od Pana Klatka <3

 

 


„Gorączka złota" (1925) - relacja z premiery

„Gorączka złota" (1925) - relacja z premiery

Strony z broszury reklamującej program premiery „Gorączki złota"

Jak wyglądała premiera „Gorączki złota" w 28 czerwca, w 1925 roku?

Dzięki dyrektorowi Egyptian Theatre w Hollywood, który zorganizował masę towarzyszących mu wydarzeń było to jedna z najgłośniejszych premier w roku. W mojej opinii musiało to wyglądać dość osobliwie. David Robinson, autor najsłynniejszej biografii Chaplina opisuje to wydarzenie w swojej książce tak (w cudzysłowach cytaty z gazety Los Angeles Eveninig Herald):

>>Dziedziniec przed Egipskim Teatrem Graumana był „prawdziwą bajkową krainą z barw i świateł. Najlepsi dekoratorzy ze świata iluzji pracowali nad tym przez cały tydzień (...). Grauman przeszedł sam siebie i premiery Gorączki złota nic zapewne nie zdoła prześcignąć. Jeżeli to się stanie, dokona tego tylko podobny do niego geniusz". Kurtyna podniosła się odsłaniając panoramę skutej mrozem północy ze stadem fok, które wspinały się na postrzępioną górę lodu. Do fok szybko dołączyła grupa eskimoskich tancerek. Po nich nastąpiła „seria artystycznych tańców w wykonaniu urodziwych młodych kobiet ubranych w godne podziwu bogate i piękne stroje nawiązujące do arktycznej atmosfery i oddające nastrój białej i jałowej ziemi". Dalsze numery spektaklu obejmowały ślizgawkę, scenkę z balonem wykonaną przez Lilian Powell i scenę na dancingu w Monte Carlo.
Po filmie reżysera-gwiazdę zaprowadzono na scenę. „Jest zbyt wzruszony, wyjaśnił, żeby przemówić i potem wygłosił zupełnie dobrą mowę". Georgia [Hale, odtwórczyni głównej roli kobiecej, przyp. mój] zauważyła, że była to jedna z rzadkich okazji, kiedy Chaplin nie miał wątpliwości co do swego dzieła: „Był o to spokojny. Naprawdę czuł, że zrobił swój największy film. Był zupełnie zadowolony". <<

Przyznacie, że mieli rozmach Szkoda, że nie zachowały się zdjęcia z tego wydarzenia.

A film będzie można obejrzeć w najbliższą środę, tj. 10 lipca w Kino Kosmos o godzinie 20.

[EDIT: a obecnie możecie ją obejrzeć w super jakości na nowej platformie FlixClassic]

 


„Gorączka złota" (1925) - scena z indykiem

„Gorączka złota" (1925) - scena z indykiem


Podlinkowałem film od momentu sceny przemiany i wyraźnie widać, że finalnie do GORĄCZKI... trafiła wersja, w której Swain nie podpiera się głową. W momencie przenikania widać, że musiał delikatnie opuścić głowę

Post z okazji dzisiejszego Święta Dziękczynienia, które obchodzi się dzisiaj w USA. Efekt przenikania w słynnej scenie przemiany w kurczaka w „Gorączce złota" jest wynikiem ogromnej kreatywności ekipy pracującej nad filmem Chaplina.

David Robinson w biografii aktora i reżysera pisze tak:
"Operatorzy tamtych czasów musieli umieć sobie radzić. Ich kamery były technicznie znakomite, ale nie miały dzisiejszych udoskonaleń. Wiele efektów w rodzaju zaciemnień, przenikań i tych podobnych, które później wykonywano w laboratorium, trzeba było robić w kamerze. Tak było z przemianami w kurczaka w „Gorączce złota". Chaplin zaczynał scenę w normalnym kostiumie. W pewnym momencie w kamerze zaczynano przenikanie i kamerę. Podczas gdy Chaplin szybko przebierał w kostium kurczaka, sytuacja na planie i pozycja kamery pozostawały bez zmian . Równocześnie cofano taśmę w kamerze do początku przenikania, czyli momentu w którym przemiana Charliego w kurczaka miała się zacząć. Gdy kamera ruszała i zaczynała drugą część przenikania, Charlie dokładnie powtarzał akcję którą poprzednio sfilmowano. W ten sposób otrzymywano podwójną ekspozycję - obrazy Charliego i kurczaka dokładnie nakładały się na siebie, prze co powstawał efekt efekt jednej postaci w drugą. Dokładnie ta sama technika była potrzebna, by kurczak znów stał się Charliem. W czasie przerwy na zmianę kostiumu Chaplina Mack [Swain] , który także był widoczny na zdjęciach, musiał pozostawać absolutnie bez ruchu. By łatwiej to osiągnąć, siedział przy stole z głową opartą na ramionach. Precyzja, bezbłędne wykonanie efektu jest sukcesem tak techników, jak i aktorów (skomplikowany efekt komiczny musiał być oczywiście zrealizowany przez dwie kamery pracujące równocześnie). Wszystko wygląda tak jakby odbyło się bez wysiłku. Magia działa, jak chciał Chaplin."
Techniczna strona realizacji filmów niemych jest absolutnie fascynująca.
Chwilę wcześniej ma miejsce słynna scena wieczerzy z okazji Święta Dziękczynienia, podczas której bohaterowie zjedli całego buta. Podeszwa i sznurówki wykonane były z lukrecji <bleh>. Jej ilość wywołała u aktorów efekt "Xenny"...

Gorączkę złota będziecie mogli zobaczyć z muzyką na żywo na 20. Festiwalu Filmu Niemego - 20th Silent Film Festival w Krakowie w Kinie Pod Baranami 6 grudnia o 18.30

[EDIT: a obecnie możecie ją obejrzeć w super jakości na nowej platformie FlixClassic]


„Scrooge, or Marley's ghost" (1901), Walter R. Booth

„Scrooge, or Marley's ghost" (1901), Walter R. Booth

Powyżej możecie zobaczyć jedyny zachowany fragment, prawdopodobnie pierwszej, adaptacji „Opowieści Wigilijnej", pt. „Scrooge, or Marley's ghost" (1901) w reżyserii brytyjskiego magika i pioniera filmowego Waltera R. Bootha.

Twórcy zrezygnowali z wprowadzenia postaci trzech duchów na rzecz ducha partnera biznesowego Scrooge'a Marley'a. Film w pewnym momencie zdaje się również sugerować, że trzy wizje, których doznaje tytułowy bohater, są [SPOJLER ALERT!] snem. Te dwie kwestie doprowadziły historyków, którzy analizowali ten film, do wniosku, że „Scrooge..." jest adaptacją sztuki o tym samym tytule autorstwa aktora i reżysera J.C. Buckstone'a, który wprowadził podobne zmiany w swojej adaptacji scenicznej.
Decyzją kreatywną twórców było (prawdopodobnie, jako iż nie znamy całości) całkowite zrezygnowanie z plansz tekstowych. Założono, że tekst jest tak popularny, że widzowie nie będą mieli problemów ze zrozumieniem fabuły.
Bootha często porównywano w czasach jego działalności z Georgesem Mélièsem. Nie jest to porównanie bezzasadne. Oglądając filmy obu panów często można odnieść wrażenie ich teatralności przez statyczne ujęcia czy brak zbliżeń, które wywodzą się z ich scenicznego rodowodu twórców. Inną wspólną cechą ich dzieł jest autotematyzm filmowy. W przypadku „Scrooge'a..." jest to widoczne w trakcie pierwszej wizji, w której zasłony okienne pełnią funkcję w filmie prowizorycznego ekranu.

Macie swoją ulubioną adaptację powieści Dickensa?


Betty Boop's Halloween Party, reż. Dave Fleisher (1933)

„Betty Boop's Halloween Party", reż. Dave Fleisher (1933)

 

Od kilku dni zastanawiałem się co napisać w związku z Halloween. Wtem wczoraj obudziłem się rano i pomyślałem „Przecież dawno nie było na Klatkach slapstickowej animacji!”. Chwilę potem stwierdziłem, że na pewno w serii przygód Betty Boop był film z nazwą tego święta w tytule. #takbyło

Betty w pocie czoła drąży dynie pod lampiony halloweenowe. W przygotowaniu imprezy pomagają jej m.in. słomiany strach na wróble, który maluje żywe koty i czarownice na ścianach. Nagle przybywa niszczyciel dobrej zabawy i uśmiechów dzieci, czyli goryl. Betty i ekipa muszą uratować imprezę!

Betty Boop to postać, która zadebiutowała cztery lata przed wdrożeniem tzw. Kodeksu Haysa, który miał na celu wyrugować m.in. jakiekolwiek przejawy seksualności w produkcjach filmowych. Jego wejście w życie w 1934 roku poskutkowało m.in. ubraniem Betty w koszulkę z długimi rękawami z dekoltem przy samej szyi i dłuższą spódnicę. Jak Betty wyglądała wcześniej możecie obejrzeć w filmie „Betty Boop's Halloween Party" z 1933. Ubrana w sukienkę bez ramiączek z głębokim dekoltem, wyraźnie widoczne podwiązki, buty na wysokim obcasie, stała się w swoich czasach jednym z największych i do dzisiaj najsłynniejszych symboli seksu w historii kina.
Najczęściej uznaje się, że postać Betty miała być początkowo karykaturą aktorki Helen Kane, chociaż czasem wspomina się też jedną z największych gwiazd kina niemego – Clarę Bow.
Zaprojektowana w momencie debiutu na antropomorficznego pudla z wielką głową (design postaci przypomina trochę figurki firmy Funko), z czasem została przemianowana na stałe na postać kobiecą. Na początku „kariery” można było ją określić jako tzw. „flapper girl”, czyli podlotka – bezczelną kobietę słuchającą (czy też jak w wypadku Betty śpiewającą) jazzu, ignorującą normy społeczne i seksualne. Jej partie wokalne najczęściej śpiewała Mae Questel.

Na początku lat ‘90 planowano pełnometrażowy film fabularny z Betty w roli głównej. Niestety projekt upadł. Miała również swoje cameo w filmie „Kto wrobił królika Rgera?" z ’88, przełomowym technicznie połączeniem animacji i filmu aktorskiego

No, ale co z tym slapstickiem? Samo słowo pochodzi od włoskiego słowa „botacchio” (po ang. „slapstick”), które oznaczało przedmiot złożony z dwóch listewek używanych podczas XVI-wiecznych przedstawień „commedia dell'arte” we Włoszech. Dźwięk jaki wydobywał się przy dźwięku zderzania ze sobą tych deseczek, w trakcie odgrywania przez aktorów gagów, miał pozbawić przemoc negatywnego wydźwięku i nadać jej humorystyczny kontekst. Taki sam zabieg stosowany jest również współcześnie w filmach, często adresowanych do dzieci (ale nie tylko), kiedy bohater upada na tyłek, potyka się, zostaje przez kogoś uderzony, itp. W halloweenowym odcinku Betty Boop również kilkakrotnie możemy usłyszeć „dźwiękowe” podbicie gagów. We wczesnych filmach animowanych, które przez większość czasu nie posiadały żadnych dialogów ani partii śpiewanych, możemy dodatkowo zaobserwować jak muzyka podkreśla każdy ruchy postaci. W efekcie daje to złudzenie integralności gagów w narracji i większą jej płynność niż w przypadku filmów aktorskich, w których gagi pełniły funkcję oddzielną w stosunku do filmowej narracji. 


Tak rodziło się kino - latarnia magiczna

Tak rodziło się kino - latarnia magiczna

Obraz, który widzicie, jest jednym z czternastu zachowanych (łącznie było ich szesnaście) tzw obrazów fotograficznych służących do projekcji utworu pt. „Hello central, give me Heaven" (po polsku by to brzmiało: „Halo centrala, poproszę z Niebem") za pomocą latarni magicznej.

 

Tekst piosenki miał być zainspirowany prawdziwą historią opisaną w gazecie. Dziewczynka widząc zrozpaczonego ojca po stracie żony, miała poprosić centralę telefoniczną o połączenie z niebem. Chciała opowiedzieć mamie jak bardzo wszyscy w domu za nią tęsknią. Piosenka zapoczątkowała w kolejnych latach serię podobnych „telefonicznych utworów”. Powstał nawet w 1913 roku krótkometrażowy film fabularny o tym samym tytule.
Tekst utworu „Hello central, give me Heaven"
Zwrotka pierwsza:
Papa I'm so sad and lonely,
Sobbed a tearful little child
Since dear mama's gone to heaven
Papa darling, you've not smiled
I will speak to her and tell her
That we want her to come home
Just you listen and I'll call her
Through the telephone
Chórki:
Hello Central give me heaven
For my mama's there
You can find her with the angels
on the golden stair
She'll be glad it's me who's speaking
call her, won't you please
For I want to surely tell her
We're so lonely here
Zwrotka druga:
When the girl received this message
Coming o'er the telephone
How her heart thrilled in that moment
And the wires seemed to moan
I will answer just to please her
Yes, dear heart, I'll soon come home
Kiss me Mama, kiss your darling
Kiss me through the telephone
Nagranie utworu z okolicy jego premiery
Latarnia magiczna (łac. „laterna magica”) to aparat projekcyjny, którego stworzenie jeszcze w latach XVI i XVII wieku, było wynikiem prób efektów świetlnych uzyskanych za pomocą luster i soczewek skupiających. Na bardzo podobnej zasadzie działa rzutnik na slajdy z pozytywami.
Projekcje latern magica były częścią historycznego zjawiska zwanego „sztuką projekcji". To od inscenizatorów (operatorów latarni, śpiewaków, muzyków, scenografów), zależała jakość projekcji. Dochodziło do tego, że „poszczególnych obrazach z reguły naklejało się dokładne wskazówki dla operatorów, przy której linijce piosenki mają przejść do kolejnego obrazu" (cytat: KINTop). Dlatego też trzeba wziąć pod uwagę, że oglądając obrazy np. w przeglądarce internetowej przekaz jest zubożały o wspomniane sposoby inscenizacji projekcji. Równolegle rozwijały się metody optycznych iluzji, takich jak animowane fotografie lub obrazy (przykład: GIF), których sekwencje wyświetlane po sobie w szybkim tempie dawało iluzję ruchu. Obydwie drogi spotkały się, po wielu wzajemnych przenikaniach i inspiracjach, we wspólnym punkcie historii, zwanym filmem. Współczesne kino korzysta ze spuścizny zarówno ludzi współtworzących projekcje obrazów fotograficznych, jak i autorów tych obrazów czy animowanych fotografii.
Za „KINtop. Antologia wczesnego kina":
"Produkcję tych obrazów można w przybliżeniu opisać następująco: Najpierw jakąś powieść, piosenkę, albo wiersz dzieli się na sceny. Potem podejmuje się zasadnicze decyzje co do inscenizacji i miejsca realizacji (...). Podczas sesji modele ubrani w stosowne kostiumy przyjmują odpowiednie pozy, ilustrujące kolejne sceny. Są one utrwalane fotograficznie, powielane jako szklane obrazy [8,25x8,25 cm - mój przyp.] nadające się do projekcji, a następnie kolorowane oraz układane w takim porządku, w jakim mają być wyświetlane, aby opowiedzieć dana historię".
Prezentacje slajdów były połączone z muzyką oraz śpiewem na żywo.
[Wtręt: trochę jak w przypadku teatru, podpowiada moja Luba, aczkolwiek związki teatru z filmem są tak ogromne, że to materiał nie na jeden post, ale cała serię. Koniec wtrętu ]
Jedną z form do jakiej wyewoluowały projekcje z użyciem latarni były tzw. „life model slides", bardzo popularne w Wielkiej Brytanii na przełomie wieków.
Były to przed-filmowe „aktorskie" (przy malowaniu slajdów statystowali ludzie) adaptacje pieśni kościelnych, przypowieści i innych tekstów o silnym moralnym przekazie. Bardzo popularne były np. projekcje, które miały na celu walkę z palącym problemem alkoholowym wśród brytyjskiego proletariatu.

 


Rozmowa z Łukaszem „Universo" Maszczyńskim

„Filmy nieme mają w sobie cząstkę psychodelii, której szukam również w muzyce." Rozmowa z Łukaszem Maszczyńskim

Pierwotnie ten wywiady miały ukazać się w Reflektor. Rozświetlamy Kulturę niestety RIP [*], ale takie soczyste teksty nie czekają zbyt długo na publikację. 16mm przyjęło go do siebie i wszyscy są szczęśliwi.

Wywiad z Łukaszem Universo Maszczyńskim, DJ'em i producentem muzycznym zrobiłem parę lat na Bytom Film Festival, przed filmem Halka w reżyserii Meglickiego z 1930 roku. Sam film jest koszmarnie nudny, ale to co robił Łukasz z muzyką to był jakiś obłęd. Ten koncert zapamiętam na długo. Był technicznie niesamowicie trudny (zmiana muzyki co paręnaście sekund w zależności od przestrzeni, gdzie odbywała się akcja filmu), jak również fantastyczny dźwiękowo (psychodelia wjechała wtedy na niezłym kwasie). Polecam uwadze tego pana

Zapraszam do lektury!

Ja: Często bierzesz udział w takich projektach, gdzie grasz muzykę na żywo do filmów niemych, jak np. rok temu na Bytom Film Festiwal?
Łukasz Maszczyński: Niezbyt często, ale kilka razy miałem już okazję w Krakowie zagrać muzykę na żywo podczas Festiwalu Filmu Niemego.

Ja: Jakie to były filmy?
Ł.M: Pierwszym filmem był polski „Mocny Człowiek”, drugi to „Alicja w Krainie Czarów” z 1915 roku a trzeci film to francuski “Droga do Ernoa” z 1921 roku.

Ja: Kto wybiera filmy: Ty czy organizator festiwalu?
Ł.M: Organizator. Dostaję wcześniej film i wybieram do niego muzykę. I te występy to występy stuprocentowo didżejskie, czyli gram sety z płyt winylowych dostosowując utwory do poszczególnych scen.

Ja: W jakim stopniu Twoje występy są improwizowane, a ile z Twoich działań podporządkowane jest ścisłemu planowi? Jak się przygotowujesz do takich wydarzeń?
Ł.M: Z improwizacją w trakcie takich seansów jest taki problem, że muszę mieć czas na wyciągnięcie płyty winylowej, więc nie jestem w stanie zareagować dźwiękiem w ciągu ułamka sekundy. Żeby muzyka dobrze współgrała z obrazem to jednak muszę się do tego wcześniej przygotować. Jako że gram z płyt winylowych, w trakcie takiego seta, muszę taką płytę wyciągać, położyć na gramofonie, opuścić ramię z igłą, a następnie sprawdzić na słuchawce moment od którego chcę ją puścić. Nie ma takiej możliwości żebym mógł zareagować na obraz w taki sposób jak na przykład grając jakiś dźwięk na klawiszu lub innym instrumencie. Dlatego muzycy mają większe pole do popisu jeśli chodzi o improwizację. Często jednak na drobne improwizacje sobie pozwalam. Czasami są takie momenty kiedy miksuję ze sobą dwa utwory i patrząc na obraz mogę fragmentami tych utworów w pewien sposób manipulować np. używając jakichś efektów na mikserze – ograniczają mnie tutaj tylko możliwości sprzętu z którego gram. Natomiast utwory które gram, wybieram wcześniej i dopasowuję do każdej ze scen w filmie.

Ja: W Internecie można wyczytać, że jesteś kojarzony głownie z nutami ambientowymi. Czy taką muzykę również dobierasz podczas seansów na żywo?
Ł.M: Głównie tak. Choć staram się nie ograniczać do jednego gatunku, to jednak w mojej opinii ambient czy szeroko pojęta muzyka eksperymentalna w tej dziedzinie zdaje egzamin. W zależności od tego jaki jest to film i jakie są w nim sceny, staram się coś z mojej kolekcji do tego dopasować.

Ja: Czy podczas pierwszych występów na Święcie Kina Niemego odczuwałeś stres w związku z nowym wyzwaniem?
Ł.M: Kiedy dostałem pierwsze zaproszenie do zagrania na żywo na Festiwal Filmu Niemego w Krakowie od jakiegoś czasu grzebałem w muzyce eksperymentalnej i psychodelicznej, więc wydawało mi się to odpowiednim wyzwaniem biorąc pod uwagę moje obece zainteresowania muzyczne. Natomiast sam występ na pewno w jakimś stopniu stresujący był. Trochę jak z jazdą samochodem. Kiedy wsiada się pierwszy raz za kierownice stres jest nieunikniony i tak samo było z pierwszym występem na żywo do filmu. Była to dla mnie zupełnie nowa forma grania seta, gdzie nie chodzi o zgrywanie utworów w opcji “bit do bitu” tylko dokładne dopasowanie utworów i pojawiających się w nich dźwięków do każdej ze scen.

Ja: Jak Ty, jako muzyk odczuwasz kino nieme? Oglądając takie filmy zastanawiasz się jakich dźwięków byś do nich użył?
Ł.M: Nie znam kina niemego zbyt dobrze, ale te filmy które widziałem mają w sobie jakąś cząstkę psychodelii i wydaje mi się, że to czego ja szukam obecnie w muzyce doskonale pasuje do tych filmów.

Ja: Czy byłbyś w stanie zagrać takie psychodeliczne dźwięki, na przykład do jakiegoś filmu Chaplina? Taki zabieg zmieniłby znacznie wydźwięk filmu. Czy uważasz, że muzyka jest w stanie wpłynąć na odbiór filmu i zmienić jego przekaz?
Ł.M: Muzyka do takich filmów niekoniecznie musi być infantylna i myślę, że dałbym radę coś takiego zrobić. Co do drugiego pytania, jak najbardziej. Myślę, że czegoś takiego udało mi się dokonać w Krakowie przy okazji seansu „Alicji w Kranie Czarów”. Sięgnąłem wtedy po dość dziwne płyty, których nigdy nie zagrałbym w innych warunkach, a wtedy doskonale dopasowały się do niektórych scen, i w mojej opinii nadały temu filmowi zupełnie nowej jakości. Pamiętam, że bardzo ładnie to wtedy „siadło”.

Ja: Uważam, że to co robisz i to co robią w ogóle ludzie, którzy zajmują się graniem muzyki na żywo do filmów wykonują bardzo ważna pracę. W końcu ich autorska i niepowtarzalna ścieżka dźwiękowa może znacząco wpływać na odbiór filmu o czym przed chwilą wspomnieliśmy. Czy odczuwasz wagę takich przedsięwzięć? A może wiążesz z tą działalnością swoją karierę zawodową?
Ł.M: To jest dobre pytanie, ponieważ od dłuższego czasu mam w sobie ogromną chęć, żeby produkować muzykę do filmów. Tylko nie jestem niestety typem osoby która szukałaby tego typu opcji, nie wiem też za bardzo do których drzwi pukać. Natomiast gdyby ktoś się do mnie zgłosił i złożył mi taką ofertę, bez wahania bym ją przyjął.

Ja: Jakie są Twoje muzyczne inspiracje?
Ł.M: Nie lubię mówić o swoich inspiracjach, ponieważ swoją muzyczną historię postrzegam jako podróż, i tych inspiracji przez ostatnie kilkanaście lat zgromadziło się bardzo dużo. Nie potrafię skupić się na jednym konkretnym brzmieniu, lubię różnorodność i eklektyzm.

Ja: Często grasz muzykę eksperymentalną?
Ł.M: I tak, i nie. Na co dzień w klubach gram muzykę taneczną, z wyraźnym, zazwyczaj prostym bitem, choć z drugiej strony często jest ona na swój sposób eksperymentalna i psychodeliczna. Czasami zdarzają mi się eventy niedzielne, na które ludzie przychodzą się wyciszyć, i posłuchać np. ambientu. Na marginesie dodam, że w Off Radio Kraków prowadzę audycję “Rotacje”, której formuła jest taka że gram głównie elektronikę eksperymentalną nieprzeznaczoną do klubów.

Ja: Można tych audycji posłuchać w formie podcastów?
Ł.M: Niestety nie. Póki co można posłuchać na żywo, w każdy poniedziałek o 22.


Wywiad z Michałem Oleszczykiem

„Krytyka filmowa może być wielką przygodą." Rozmowa z Michałem Oleszczykiem

Pierwotnie ten wywiady miały ukazać się w Reflektor. Rozświetlamy Kulturę niestety RIP [*], ale takie soczyste teksty nie czekają zbyt długo na publikację. 16mm przyjęło go do siebie (w nieco okrojonej wersji, tutaj jest pełna) i wszyscy są szczęśliwi.

Wywiad z Michałem, jest dla mnie, człowieka aspirującego do bycia częścią światka krytyczno-filmowego, szczególnie szczególnie ważny. To człowiek, który w doskonałych proporcjach potrafi wyważyć pokorę i bezkompromisowość, którą sam chciałbym osiągnąć, a która moim zdaniem, powinna cechować jakiegokolwiek krytyka kultury. Rozmawialiśmy o jego gdyńskiej spuściźnie i roli krytyka filmowego w dzisiejszych czasach. Będę wracał do tego tekstu w czasach kryzysów twórczych. Bardzo pomocny, dla mnie ma wymiar wręcz terapeutyczny.

Zapraszam do lektury!

Ja: Jako rodowity Bytomianin zawsze chciałem ci zadać pytanie czy  masz wspomnienia filmowe związane z Bytomiem?
Michał: Między rokiem 1997 a 2001, czyli przez całe liceum, jeździłem dużo po kinach śląskich. W Tarnowskich Górach było tylko kino Europa, w którym bywałem bardzo często. Grano tam tylko filmy mainstreamowie, które oczywiście oglądałem, ale było to dla mnie za mało. Zmuszało mnie to, zwłaszcza w weekendy, do odwiedzin regionalnych kin, które wyświetlały filmy innych dystrybutorów. Na pierwszym miejscu był zawsze „Światowid” w Katowicach. „Gloria” oczywiście też była na tej liście, byłem tu wiele razy. Seansem, który najbardziej zapamiętałem w tym kinie był „Titanic” Jamesa Camerona, którego zobaczyłem w marcu ’98 roku, czyli… ponad 20 lat temu. Jednak pamiętam ten film bardzo dobrze. Sala była wypełniona po brzegi, a sam film zrobił na mnie duże wrażenie. W „Glorii” widziałem też między innymi „Wonderland” Michaela Winterbottoma.

Ja: Pamiętam, że na 4. edycji Bytomskiego Festiwalu Filmowego wybrałeś polskie kino dokumentalne jako temat swoich warsztatów. Dlaczego akurat ten?
M.O.: Fascynuję się kinem dokumentalnym. Polskie kino dokumentalne bardzo mnie inspiruje. Oprócz tego odkryłem w trakcie różnych warsztatów, że krótkometrażowe polskie dokumenty dobrze uruchamiają publiczność. Sprawiają, że widzowie swobodnie dzielą się swoimi obserwacjami. Poza tym uważam, że filmy, które wtedy pokazałem czyli 24 godziny Jadwigi L. Krystyny Gryczełowskiej,  Moje miejsce Łozińskiego czy Siedem kobiet w różnym wieku Kieślowskiego, to wszystko dzieła naprawdę wybitne.

Ja: Wiele osób, w tym i ja, kojarzy cię bardziej z kinem amerykańskim, niż polskim. Czemu nie zdecydowałeś się na ten kierunek?
M.O.:  Bywam tak kojarzony, ale paradoksalnie przez długi czas prowadziłem zajęcia z kina polskiego dla Amerykanów w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc czuję się przez to jak popularyzator polskiego kina. Również m.in. dzięki gdyńskiemu festiwalowi, dla którego pracowałem trzy lata, oraz organizacji Polish Filmmakers New York City, gdzie programowałem pokazy. Kino polskie jest mi zatem bardzo bliskie.

Ja: Słówko wyjaśnienia ode mnie. Wiąże cię z kinem amerykańskim, bo pierwsze twoje teksty, które przeczytałem dotyczyły właśnie tej kinematografii i wydaje mi się, że ciągle więcej twoich tekstów, które są publikowane są o kinie amerykańskim.
M.O.: To prawda. Kino amerykańskie zawsze bardziej mnie fascynowało. Doktorat robiłem na amerykanistyce UJ. I na pewno ze wszystkich kinematografii na kinie amerykańskim najbardziej się znam i najbardziej swobodnie czuje się na tym obszarze. No i same Stany Zjednoczone odegrały w moim życiu rolę inspirującą i motywującą, więc USA zawsze gdzieś na moim horyzoncie się znajduje.

Ja: Wróćmy do kina polskiego. Byłeś trzy lata dyrektorem artystycznym Festiwalu Filmów Fabularnych Gdyni. Stworzyłeś kategorię Inne spojrzenie. Dyrektora artystycznego festiwal aktualnie nie posiada, funkcja ta została połączona z kilkoma innymi.  I ta osoba przez kilka lat obsadzała filmy w Innym spojrzeniu, które de facto jest twoją spuścizną. Jaki był twój pomysł na tę sekcję? Oraz od razu drugie pytanie: czy czujesz, że Inne spojrzenie realizowało swój pierwotny cel z jakim zostały stworzone?
M.O.: Inne spojrzenie miało szansę odegrać ważną rolę, ale konkurs został zlikwidowany zanim mógł rozwinąć skrzydła. Festiwal w Gdyni jest w głębokim kryzysie, o czym świadczyła ostatnia edycja i zamieszanie wokół selekcji. Festiwal powinien mieć dyrektora artystycznego i kropka.

Ja: Jakiś czas temu gruchnęła wieść, że kapituła oscarowa chce wprowadzić kategorię kina popularnego, z której bardzo szybko się wycofano. Ty swoją kategorią zrobiłeś coś odwrotnego. Stworzyłeś kategorię dla filmów jak sam wspomniałeś stworzonych na uboczu, filmów które nie są nastawione na bycie popularnymi. Czy nie uważasz, że Inne spojrzenie mogło doprowadzić do sztucznego podziału na polskie kino eksperymentalne i mainstreamowe?
M.O.: Nie, nie uważam tak.  My jesteśmy kinematografią, która ciągle szuka swojej tożsamości i jest w niej miejsce na tego rodzaju eksperyment. Nie chodziło mi o stworzenie pewnego rodzaju getta, tylko o pokazanie widzom, że istnieje innego rodzaju kino. Pokazanie, że istnieje w Polsce kino poza głównym nurtem: jak np. „Arbiter uwagi” Jakuba Polakowskiego, albo „Photon” Normana Leto. W Gdyni istnieje napięcie pomiędzy środowiskowością tego festiwalu a próbami wprowadzenia jakiejś polityki autorskiej dyrektorów. Przede mną dyrektorem był Michał Chaciński i też był tylko przez trzy lata, z kolei teraz nie ma dyrektora artystycznego. I jest to napięcie pomiędzy wizją tego festiwalu jako przeglądu a perspektywą, którą można modyfikować przez lata. Ciągłe zmiany i obecny brak dyrektora artystycznego pokazuje, że to napięcie jest realne i jest problem z oddaniem tej osobie większego wpływu na kształt festiwalu.

Ja: To byłoby pierwsze miejsce popularyzacji sztuki filmowej, czyli festiwale na poziomie decyzyjności dyrektorów artystycznych, którzy zderzają w programach różne wrażliwości filmowe. Drugie to dyskusje o filmie. W naszym kraju istnieją chęci do dyskutowania o filmach, ale brakuje nam często narzędzi do tego. Jak prowadzić dyskusje o kinie, żeby rozmówca nie odczuł, że człowiek, który takie narzędzia posiada, traktuje go protekcjonalnie.
M.O.: Wiem, o czym mówisz. Myślę, że ktoś kto przychodzi do DKF-u, by porozmawiać o kinie, chce jednak pogłębić swoją wiedzę. Wszystko zależy od stylu prowadzącego rozmowę. Można prowadzić rozmowę w taki sposób, że każdy się czegoś nauczy. Łącznie z prowadzącym. Ale można to też dyskusję poprowadzić w takich sposób, że publiczność poczuje się gorzej, poczuje się „niedouczona”. Ja oczywiście jestem za tą pierwszą wersją. To jest bardzo trudne, bo jesteśmy zapracowanym narodem, mamy mało czasu wolnego, czasu na zgłębianie hobby. Jeżeli już ktoś to robi, to często wyrywa ten czas z bardzo zajętego dnia. I mało kto ma taki luksus, by np. filmowe hobby zgłębiać. Tym większa rola ekspertów, którzy nasiąkli jakąś wiedzą i potrafią ją przekazywać, przynajmniej w jakichś kawałeczkach. Nie mogą tego robić brutalnie i arogancko. Brałem udział w wielu dyskusjach, które dla wszystkich obecnych były ciekawe. Wszystko jest kwestią stylu obcowania z drugim człowiekiem innym od naszego zestawie kompetencji.

Ja: To o czym mówimy teraz to relacja krytyk-odbiorca. Natomiast jest jeszcze relacja krytyk-krytyk. W USA istnieje tradycja polemik krytyczno-filmowych na łamach popularnych gazet. Widzisz szanse na zaszczepienie takiej formy wymiany myśli w naszym kraju?
M.O.: To już się kończy. Krytycy są zabiegani i zapracowani. Kiedyś istniała bogata kultura filmowa w formie polemik, obecnie nikt nie ma na to czasu. Każdy stara się przetrwać. Ludzie tworzą własne  blogi czy vlogi, które utrzymują całkowicie non profit, natomiast ich źródłami utrzymania są różne inne prace pozafilmowe. Jest jeszcze jedna kwestia. Ludzie mają różny zasób wiedzy, interesują się różnymi obszarami kina. I nagle okazuje się, że każdy żyje w swojej bańce i miłośnik jednego gatunku kina nie bardzo rozumie miłośnika innych filmów. Myślę, że pewna epoka krytyki filmowej po prostu się skończyła. Epoka, w której ilość osób, która się tym zajmowała była niewielka, dostęp do filmów był ograniczony, a poczucie misji w tym zawodzie było dużo większe. I w żadnym wypadku nie przemawia tutaj przeze mnie nostalgia i gorycz, że coś przeminęło. Ta forma również miała swoje minusy. Była bardzo dobra, jednak dla bardzo wąskiej grupy ludzi. A teraz mamy takie czasy, że każdy może stać się krytykiem filmowym. Najlepsi krytycy, których ja śledziłem w ostatnich latach, werbowali się nie z filmoznawstwa, tylko z zupełnie innych światów. Dla mnie jednym z najlepszych obecnie jest Jakub Dębski. Ma ogromny talent literacki, świetnie mówi, ma super bystrość obserwacji, pracuje w medium wizualnym jakim jest komiks, czyli czuje opowieść wizualną. Jego „Tycie osądy”, które kręcił do niedawna, trwają trzy minuty. I zawsze mówi w nich coś ciekawego. A ktoś może napisać tekst na trzy strony i nie powie nic. Ja jestem zwolennikiem tego co się teraz dzieje w krytyce filmowej, choć za jej wielką słabość uważam zanik myślenia historycznego i absolutne niemal uwięzienie w doraźności i terrorze chwilowych emocji programowanych przez filmy często w sposób dość cyniczny.

Ja: Jak myślisz: czy podobne czasy nadeszły też dla samych filmowców? Czy dzisiaj, żeby zrobić film trzeba mieć wykształcenie filmowe?
M.O.: Myślę, że dzisiaj nie trzeba kończyć szkoły filmowej, by być filmowcem. Autor jednego z najciekawszych kanałów na YouTubie ostatnich lat, czyli Krainy Grzybów w ogóle nie skończył szkoły filmowej, a wszystkiego nauczył się w Internecie.
Ten świat już się kończy. Świat, w którym instytucje muszą ci dać stempelek potwierdzający, że jesteś kimś. Możesz po prostu zostać tym kimś. Najważniejsze tylko, żeby znaleźć swojego mistrza. A dzisiaj kogoś takiego można znaleźć w Internecie. Jednak coraz trudniej będzie zaistnieć jednostkom jako gwiazdom. Konkurencja jest gigantyczna. Na festiwale dociera setki filmów z całego świata. Nikt nie jest w stanie tego wszystkiego obejrzeć. Jest mnóstwo przypadków, że polityka decyduje kto zostaje festiwalowym pupilkiem. Nie ma żadnej gwarancji. Na to składają się rozmowy z producentami, szefami festiwali, telewizjami, wytwórniami… . To jest biznes i przebicie się w tym ze swoim filmem jest coraz trudniejsze. Żeby zaistnieć filmowiec-debiutant ma za konkurencje tak naprawdę cały świat.

Ja: Jak w naszym kraju wygląda relacja na linii krytyk-filmowiec?
M.O.: To zawsze był trochę love-hate relationship. Z jednej strony filmowcy kultywują w sobie pewną ironię w stosunku do krytyków, jako ludzi, którzy nigdy nie stanęli na planie filmowym, nigdy nie zetknęli się z żywiołem a swoje teksty piszą w komforcie swojego mieszkania. Z drugiej strony krytycy oglądają o wiele więcej filmów w porównaniu do reżyserów. Krytycy mają więc o wiele większą paletę odniesień i wyczucia tego, co się dzieje aktualnie w kinie światowym. Ale dlaczego krytycy są krytykami? Dlatego, że kochają kino, które tworzą filmowcy. Musi być w tym miłość, ale jest też i nienawiść [śmiech]. Są też krytycy, którzy przekraczają rubikon i stają się filmowcami. Na przykład Michał Chaciński został współscenarzystą „Juliusza”, którego uważam za jedną z lepszych polskich komedii ostatnich lat. Oprócz tego filmowcy często proszą o zdanie krytyków w różnych kwestiach. Wielokrotnie mi się zdarzało, że ktoś mnie prosił o przeczytanie scenariusza, podanie jakiejś referencji filmowej w celu znalezienie odpowiedniej inspiracji — pracuję zresztą obecnie jako konsultant scenariuszowy. Filmowcy to ludzie, którzy spędzają mnóstwo czasu ubiegając się o dofinansowania, co czyni ten zawód bardzo męczącym i wymagającym hartu ducha. FIlmowcy muszą cały czas bronić swojej wizji w rozmowach z decydentami, którzy często nie mają pojęcia o sztuce filmowej. Muszą stale pokazywać, że wiedzą jak opowiedzieć swoją historię. Historii, która została napisana kilka lat temu, więc też nie wiadomo czy film na siebie zarobi.

Ja: Jak myślisz czy istnieje dzisiaj coś takiego jak etos pracy krytyka filmowego, czy jest to kwestia bardzo rozmyta?
M.O.: Myślę, że jest to w dużej mierze rozmyte. Myślę, że krytycy filmowi cieszą się, jeśli dostają wynagrodzenie za swoją pracę. Wielu pisze za darmo. Znam dwóch, może trzech krytyków, którzy naprawdę żyją wyłącznie z tego fachu i nie mają żadnych tzw dodatkowych fuch. I ja nie należę do tej grupy; nigdy do niej należałem. Nie udało mi się nigdy utrzymywać z działalności krytyczno-filmowej. Zawsze musiałem robić coś dodatkowo czy to w postaci pracy na festiwalach, czy na uczelni.

Ja: Żeby jednak nie zrazić do krytyki filmowej czytelników, którzy chcieliby nimi zostać, trzeba powiedzieć, że ma ona też swoje dobre strony.
M.O.: Jak najbardziej. Krytyka filmowa może być przede wszystkim wielką przygodą. To tak naprawdę pisanie o sobie; o swoim sposobie doświadczania świata. Krytyka artystyczna próbą opisania świata, w którym żyjemy. Jednak rozstajemy się obecnie ze światem, w którym jest to w pełnym znaczeniu tego słowa „profesja”. My wciąż nie odżałowaliśmy, pewnej wizji, która powstała w zamożnych społeczeństwach zachodnich po wojnie w latach ’60 i ’70, w której postać krytyka filmowego została uromantyczniona. To był w pewnym momencie bardzo atrakcyjny styl życia, który przedstawił w filmie „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody Allen. Szczególnie w latach ’70 funkcjonowała ekscytująca kultura filmowa. I wydawało się w pewnym momencie, że to jest pomysł na życie. To było seksowne. To było ciągłym intelektualnym wyzwaniem i przygodą. I ten moment ekonomicznego prosperity, gdy okazało się że rynek pracy nie pomieści tylu młodych ludzi, którzy chcieliby żyć tym intelektualnym stylem życia. W pewnym momencie trzeba było dokonywać wyborów, żeby dopiąć budżet i mieć za co żyć. Dzisiaj w Polsce nikt o tym głośno nie mówi, a krytyka żyje w konwulsjach, karmiąc się ciągle wizją tamtej romantycznej wizji, do której powrót jest już niemożliwy. Zobacz, jakie wyżyny histerii osiągane są w mediach społecznościowych, gdzie non-stop trwa podkręcanie entuzjazmu oczekiwania na kolejne premiery — co chwilę czytam, że ktoś „nie może się na coś doczekać”, że „jara się”, po czym spotkam tę samą osobę na mieście i słyszę narzekania na to, że deadline’y duszą i że honoraria są śmiesznie niskie. I że tak naprawdę osoba nie może się doczekać wolnego weekendu i chwili odpoczynku, a niekoniecznie którejś z około 300 premier, jakie mamy w Polsce co roku.

Ja: Dodatkowo współcześnie dąży się do syntezy sztuk a sztuka filmowa krzyżuje się z różnymi dziedzinami sztuki audiowizualnej. Skutkuje to tym, że krytyk często musi być wyczulony także na inne media, by o pewnych wydarzeniach pisać.
M.O.: Ale nie ma na to po prostu czasu. Doba jest za krótka. Codziennie słyszymy o premierach kilkunastu nowych filmów, o publikacjach kilkudziesięciu nowych książek. Nikt nie jest w stanie tego „przetrawić”. Był taki czas kiedy wydawało się, że to będzie możliwe, że obejrzymy i przeczytamy „wszystko”. Jest taki film Bertrand Bliera „Przygotujcie chusteczki” z 1978 roku, który zresztą dostał Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Świetnie tam sparodiowano taki model życia zachodniego krytyka intelektualisty, który zabiera w pewnym momencie dziewczynę do swojego mieszkania. Pokazuje jej tam swoją kolekcję książek klasyków literatury w wydaniu kieszonkowym. Chwalił się, że przeczytał je wszystkie i ułożył je wszystkie numerami od pierwszego do bodaj trzysta dwudziestego. Biler uchwycił moment, kiedy wydawało się, że ten zachodni intelektualista będzie w stanie poznać „całą kulturę”; ogarnąć ją i jeszcze opowiedzieć o niej coś ciekawego. Dzisiaj jest to absolutnie niemożliwe. Już wchodząc na Facebooka czytając kolejne posty krytyków o filmach, którymi się zachwycili, dodatkowo posty serwisów streamingowych reklamujących kolejne hity, zostajesz z listą filmów „do obejrzenia”, której nie sposób obejrzeć, gdyż analogicznych (i równie obiecujących) list codziennie pojawia się kilka.

Ja: A jednak krytyka, mimo wizji z trudem dopinanego co miesiąc budżetu, takiego przykrego stanu permanentnego niedocenienia, mimo to jest to zajęcie w jakiś sposób dla wielu pociągające. Nie widać tendencji odwrotnej, żeby krytyków ubywało. Bynajmniej, jest ich coraz więcej. Ludzie w to brną w pełni świadomi konsekwencji. To o czym tutaj rozmawiamy nie jest niczym odkrywczym.
M.O.: Myślę, że teraz wchodzi pokolenie bardziej przedsiębiorcze, które rozpoznaje bardziej tę rynkową rzeczywistość. To, co mnie pociesza i co wydaje mi się istotnym spoiwem łączącym społeczność krytyków, to festiwalowa rzeczywistość. Mimo wszystkich swoich wad, festiwale dostarczają platformy do spotkania pasjonatów, z którymi można porozmawiać wspólnym językiem, toczyć spory przy piwie czy kawie. To miejsca, które pozwalają wyjść poza naszą internetową bańkę. Utrzymuję, że największą zaletą krytyki filmowej jest budowanie wspólnoty przyjaciół, w której jedną z platform porozumienia są międzynarodowe kody smaku i gustu osobistego.

Ja: Powiedzieliśmy tutaj sporo gorzkich słów na temat rzeczywistości z jaką muszą się zmagać krytycy filmowi. Czy odradziłbyś zatem komuś podjęcie się tego zajęcia?
M.O.: Nie odradziłbym, ani nie poleciłbym. Natomiast chęć dzielenia się swoimi myślami po filmie, nie powinna być tłumiona. To jest rodzaj pisania pamiętnika, spisania swoich uczuć. Niektórym to wychodzi najlepiej, kiedy mogą się oprzeć na czyimś dziele. Potrafią wtedy lepiej ująć swoje patrzenie na świat. Koniec końców po co czytamy krytyków? Szukamy ludzi, którzy ciekawie patrzą na świat, którzy dają mi coś z siebie, kawałek swojego życia. I jeśli miałbym to sprowadzić do jednej kategorii to filmy i krytyka były dla mnie całe życie sposobem na poznawanie nowych ludzi. I jestem wdzięczny, że tylu przyjaciół pojawiło się na mojej drodze właśnie dzięki krytyce filmowej.

Ja: Skoro poznałeś tylu ludzi i sam tak długo jesteś krytykiem na pewno znasz najczęściej pojawiające się problemy z jakimi borykają się ludzie zajmujący się pisaniem recenzji filmowych. Jakie rady dałbyś komuś kto chciałby pisać tego typu teksty, ale brakuje mu odwagi? Co powinno charakteryzować dobrego krytyka filmowego?
M.O.: Odwagę trzeba z siebie wykrzesać. Trzeba to samemu w sobie wywalczyć, niemal po Nietzscheańsku. Trzeba zaczaić się na samego siebie: na ten moment, kiedy mamy w sobie najmniej lęku i wtedy zaatakować. Usiąść do komputera i napisać tekst. Spotkałem w życiu wielu krytyków i bardzo niewielu z nich mówiło o sobie, że są osobami niewrażliwymi, pozbawionymi neuroz i wzorcowo „dostosowanymi” do realiów życia w ponowoczesności. Często to właśnie wrażliwi ludzie zostają krytykami. Ludzie, którzy są wyczuleni na rzeczywistość i nie akceptują jej w stu procentach — często płacąc za to neurozami, ale i wypłacając światu dywidendę z wrażliwej obserwacji i pięknie ukutej frazy. Między innymi dzięki temu można w ogóle poczuć solidarność w tym środowisku — gdybyśmy wszyscy „ogarniali”, bylibyśmy grupą społeczną nie do zniesienia. Krytyka filmowa tworzy archipelag ludzi wrażliwych i pełnych wątpliwości — i to jest jej wielka wartość. Natomiast najgorsze co krytycy mogą robić to udawać, że wszystko jest w porządku z naszym światem i z nami samymi. Wolałbym, żeby krytycy łatwiej się otwierali  i mówili o tym, co ich uwiera w tym świecie. Myślę, że lepiej jest wtedy, kiedy dzielimy się swoimi lękami. Kiedy możemy usiąść, ponarzekać, a potem nacieszyć się wspaniałym filmem. Nie obraziłbym się, gdyby ktoś opisał krytykę filmową jako formę zbiorowej terapii jednostek nadwrażliwych i trzymających się w sposób niemalże bohaterski przekonania, że sztuka może zmieniać i koić świat.

Ja: I do tego zachęcamy. Dziękuję serdecznie za wywiad.
M.O.: Dziękuję.


120. rocznica urodzin Izaaka Dunajewskiego

 

120. rocznica urodzin Izaaka Dunajewskiego

O flircie filmowej burleski z sowiecką Rosją pisał np. Owen Hatherley w swojej książce „The Chaplin Machine: Slapstick, Fordism and the International Communist Avant-Garde".

W Kwartalniku Filmowym recenzował ją dr Strożek Przemysław. Tekst ten czytałem tak dawno temu, że zupełnie o nim zapomniałem. Kiedy więc przeczytałem niedawno o rosyjskich komediach farsowych poczułem, że muszę przyjrzeć się im bliżej. Dzisiaj zobaczyłem fragmenty „Świat się śmieje" Grigoriya Aleksandrova z 1934 i prawie zapiałem z zachwytu. Jeśli początek jest w miarę spokojny, tak im bliżej końca tym większe szaleństwo i slapstickowy rozpierdziel. Już napisy początkowe zapowiadają się ciekawie:

„Chaplin. Harold Lloyd. Buster Keaton... NIE występują w tym filmie. W filmie występują..."

Cóż za cudowny trolling XD

Muzykę do tego filmu skomponował Izaak Dunajewski. Dzisiaj mija 120. rocznica jego urodzin. Z tej okazji kilka faktów z życia jednego z największych kompozytorów w historii muzyki rosyjskiej muzyki, oraz o samym filmie:

  •  Izaak urodził się w rodzinie o tradycjach muzycznych: matka grała na pianinie, dziadek komponował żydowskie hymny dla miejscowej synagogi, z kolei pięcioro z siedmiorga rodzeństwa Izaaka też zostało muzykami.
  • W wieku 10 lat nauczył się grać na pianinie.
  • Ukończył dwa kursy z prawa na prośbę ojca, który nie był w stanie wyuczyć go zawodu.
  • Od 18-go roku życia Dunajewski pisał muzykę do sztuk teatralnych.
  • Jest jednym z ojców radzieckiej operetki
  • Dunajewski był jednym z pierwszych radzieckich kompozytorów zafascynowanych jazzem i używających go do komponowania muzyki filmowej; nazywany jest często twórcą stylu radzieckiego w jazzie.- Jego relacja z aparatem władzy była, delikatnie mówiąc, oziębła. Często był krytykowany w swojej ojczyźnie za zbytnie odejście od "linii partyjnej". Skomponował „Pieśń Stalina", która miała na celu zachwyt nad personą "przywódcy narodów". Podobno sam zainteresowany po jej przesłuchaniu miał powiedzieć: „Towarzysz Dunajewski wykorzystał cały swój wspaniały talent, aby nie zaśpiewać w tej piosence o towarzyszu Stalinie”. W 1947 roku zakazano mu udziału w weneckim festiwalu .
  • Utwór „Serce", który znalazł się w „Świat się śmieje" jest jednym z najczęściej wykonywanych utworów w rytmie tanga argentyńskiego, który nie jest śpiewany w języku hiszpańskim; autorem muzyki jest oczywiście Dunajewski
  • Dzięki swojej obecności na Festiwalu w Wenecji „Świat się śmieje" był ogromnym sukcesem komercyjnym i krytyczno-filmowym nie tylko w ZSRR, ale i na świecie. Krytycy pisali, że "radzieccy twórcy wprowadzili całkowicie nowy typ humoru", za którym "nie stoi tragedia, tylko elektryzująca siła, witalność i wolność zwycięskiej klasy robotniczej".
  • Na koniec moja osobista wisienka na torcie: Dunajewski jest autorem muzyki do ekranizacji „Dzieci kapitana Granta" Verne'a, którą przeczytałem za dzieciaka (11 lat chyba miałem) w kilka wakacyjnych dni. Pamiętam, że będąc gdzieś w połowie książki, uznałem że czas się ruszyć z podłogi i wyrzucić ogryzek jabłka, który jadłem w trakcie czytania. Okazało się, że byłem tak zaaferowany fabułą, że go zjadłem. Niby nic wielkiego, ale nie znoszę twardych łupin ogryzka. W dodatku hodowałem w sobie długo lęk, że jak zjem pestkę jakiegoś owocu to mi z tyłka zacznie wyrastać drzewo. Po tym wydarzeniu przez kilka dni walczyłem z moją bujną wyobraźnią. Z raz lepszym, z raz gorszym skutkiem. A film możecie zobaczyć (z angielskimi napisami) tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=_-d4dO9zGrg.

Wspomniana książka dostępna jest na Amazonie: https://www.amazon.com/Chaplin-Machine-Slapstick-International-Avant-Garde/dp/0745336019

Z kolei „Świat się śmieje" (poza granicami ZSRR wyświetlany jako „Moskwa się śmieje") jest dostępny na YouTube w wersji z napisami angielskimi:

oraz... z Tomaszem Knapikiem ( <3 ) w roli lektora!

 


Zabawa na niedzielny wieczór - znajdź wszystkie Niny!

Zabawa na niedzielny wieczór - znajdź wszystkie Niny!

 

Amerykańskie znaczki wydane w roku 1991. Autorem rysunków jest, zmarły w 2003 roku Al Hirschfield, jeden z najsłynniejszych karykaturzystów w historii.

W 1943 roku wziął ślub ze znaną aktorką Dolly Haas. Dwa lata później urodziła się Nina. Hirschfield od tamtego czasu zaczął ukrywał jej imię w swoich grafikach publikowanych w New York Timesie. Z czasem szukanie tego imienia stało się prawie sportem dla czytelników NYT. Do tego stopnia, że kiedy autor chciał porzucić ten pomysł, gazeta dostawała taką ilość listów, że rysownik stwierdził iż łatwiej będzie powrócić do zabawy w ukrywanie imienia córki, niż odpowiedzenie na każdy z listów. Był zły, że ta drobna sztuczka przesłania jego sztukę. W swojej antologii „World of Hirschfield" z 1966 roku zamieścił rysunek zatytułowany „Zemsta Niny", w którym można było znaleźć imiona rodziców samej Niny: Al i Dolly (szukajcie w komentarzu).

W porównaniu z innymi Ninami te tutaj są wyjątkowo łatwe do znalezienia. Być może to też część zemsty: może Hirschfield chciał odebrać przyjemność z szukania?

W 1991 zarząd United States Postal Service zlecił Hirchfeldowi narysowanie karykatur amerykańskich komików i komiczek. Głównie były to gwiazdy kina niemego, ale znalazło się też miejsce dla Abotta i Costello czy Jackiego Benny'ego.

Niezmiernie mi się podobają te karykatury. W dodatku dowiedziałem się o kilku komikach, o których nie miałem pojęcia jak Jack Benny czy Edgar Bergen.

Spędziłem kilkanaście minut na wpatrywaniu się w znaczki (co ja robię ze swoim życiem?). Udało mi się odnaleźć prawie wszystkie NINY. A Wam? 

A tu na dokładkę łapcie dokument o artyście. Bardzo przyjemny, w dostatecznym stopniu laurkowy: The Line King. The Al Hirschfeld Story.


Privacy Preference Center