Projekt Scope100, edycja 2018 – recenzje filmów

Wreszcie! W bólach, ale udało się w końcu złożyć ranking filmów, które obejrzałem w ramach projektu Scope100. Zadanie to do łatwych nie należało. Czy docenić oryginalny formalnie, ale trudny w odbiorze „Obraz niemożliwy”, czy wybrać nagradzony „Western”, bez gwarancji tak ciepłego przyjęcia jak na Nowych Horyzontach? A może uniwersalna, ale ultranaturalistyczna historia hodowcy krów? A sam Scope to fantastyczna przygoda. Dziękuję Patrycji Musze za namówienie mnie na wysłanie zgłoszenia. Poznałem mnóstwo ciekawych osób i ich inspirujących historii. A burze mózgów, dyskusje po seansach, czyli to co kocham najbardziej w kinie, były dla mnie bardzo pomocne w pisaniu. Teksty powstały z punktu widzenia osoby, która nie zna jeszcze wyników, bo ich zarys ogólny miałem już w głowie tuż po seansach. Ciekawie oceniać filmy pod kątem możliwie jak największej recepcji u widza masowego. Człowiek ma autentyczne poczucie, że ma szanse COŚ zrobić a kropla drąży skałę, prawda? 😉 Zapraszam do lektury!

kobieta w okularach mówi, że nie może opuścić swoich kotówJeden z czołowych francuskich dokumentalistów swój ostatni film nakręcił w szpitalu psychiatrycznym. Za punkt wyjścia, wziął przepis we francuskim prawie, który ustanawia obowiązkową rozmowę po dwunastu dniach pacjenta z sędzią, który/a to ma zdecydować o konieczności kontynuowania leczenia tego pierwszego.
Długi spacer kamery korytarzami szpitala, niczym po hotelu Overlook, świetnie rymował się z planszą, która ten spacer poprzedziła, z cytatem Michela Foucaulta: “Droga do istoty człowieczeństwa biegnie przez szaleństwo”.
Francuski dokument chwyta za serce. Rozmowy odbywane z pacjentami są tutaj traktowane, z wielkim wyczuciem, ale jednak też prawnym obowiązkiem, którego mogłoby nie być i niewiele by to zmieniło. Matka, która chce dogadać warunki widywania się z córka, czy kobieta, która nie czuje woli istnienia a jednocześnie nie chce opuszczać swoich kotów – to przykłady osób „uznanych za wyleczalne”. Bez względu na okoliczności i bez możliwości negocjacji.
Potencjał dystrybucyjny: prawie zerowy. Dokumenty zazwyczaj nie są wdzięcznym materiałem do promocji i przebicia się do masowego widza. Sam mam problem z oceną takich filmów i czuję się trochę jak dziecko we mgle analizując takie kino. Ale intuicyjnie rzecz biorąc, tak wybitnie statyczny i jednostajny film (mimo nieznacznych przebitek na deptak na świeżym powietrzu, odgrodzonym płotem), sporą część widzów by nużył. Tak czy inaczej film na pewno jest wart uwagi i jeżeli zobaczycie go w harmonogramie któregoś z kin studyjnych wybierzcie się koniecznie.
„12 jours” (2017), reż. Raymon Depardon. Ocena: bez oceny /10

dwóch starszych mężczyzn stoi naprzeciw siebieUwspółcześniony western. Główny bohater, to małomówny robotnik z Niemiec, który wyjechał z ekipą do pracy w Bułgarii. Konflikt między przedstawicielami dwóch narodów wydaje się być nieunikniony. Tymczasem nasz bohater stara się być ponad to. Brata się z Bułgarami, kocha przyrodę i… kobiety.
Szczególnie zabolało mnie to ostatnie. W czasach kiedy, żeby uznać postać kobiecą za udaną, musi być chociaż odrobinę zniuansowana, rozpisanie w scenariuszu kilka linijek tekstu i ustanowić ją trofeum dla samców jest krokiem w tył i znakiem, że twórcy nie nadążają za społecznymi nastrojami, dla których kino jest jak lustro, znajdując w nim swoje odbicie. A może WESTERN to po prostu nie moje kino? Jakkolwiek cenię sobie filmowe snuje (patrz miejsce 3), WESTERN kompletnie mnie nie zaangażował.
Potencjał dystrybucyjny: śladowy. Film Grisebach jest zeszłorocznym zwycięzcą Nowych Horyzontów. Nie widzę osobiście jednak szans na większą recepcję na większym zasięgu. Świetnie nadaje się do śledzenia tropów gatunkowych na dyskusjach w DKF-ach.
„Western” (2017), reż. Valeska Grisebach. Ocena: 5 /10

postać w cieniu, na tle święcącej lampyNiesamowity debiut. Upakować tyle symboliki w tak krótkim filmie (70 minut!) to nie lada wyczyn. Trudno pisać o tym filmie bez spojlerów, więc będę pisać ogólnikami.
To z pewnością najbardziej oryginalny formalnie film. Główna bohaterka kręci (?) swój film z ręki, rejestrując życie domostwa. I taka rejestracja stawia widza w pozycji detektywa, który analizując powolnie podawane poszczególne kadry, składa sobie z nich historię. Kiedy piszę powolnie, mam na myśli                          P O W O L N I E. Obserwujemy w jaki sposób demony rozlewają się po kolejnych pokoleniach. Mamy możliwość podejrzenia zasad funkcjonowania płci społecznej w czasach tuż po zakończeniu II Wojny Światowej. A to ledwie początek.
Film nie angażowałby tak bardzo gdyby nie narracja. Twórcy pogrywają sobie tutaj z oczekiwaniami widzów. Coś co z początku wygląda na thriller, zamienia się w dramat, by za chwilę uciec w estetykę prawie rodem z horroru, by zakończyć się sceną prawie poetycką.
No właśnie, koniec… . Cały film budowany jest aura tajemnicy. Mnożone są wątki, dyskretnie zapowiadana jest końcówka (co stwierdzam, w trakcie pisania tego tekstu właśnie). Po czym następuje wolta w stylu Hitchcocka, która odstaje stylistycznie do reszty. Sposób wprowadzenia twistu w stylu “obuchem w głowę”, zamiast kontynuowania poczucia zagrożenia w stylu Oza Perkinsa, zgrzyta mi okropnie pójściem na łatwiznę. Szkoda, że chęć szokowania wzięła górę nad budowaniem klimatu. Mimo wszystko, to najbardziej oryginalny film w zestawieniu i chyba mój ulubiony, pomimo swoich bolączek.
Potencjał dystrybucyjny: trochę większy niż w przypadku WESTERNU, ale i tak słaby. Głównie dzięki angażującej formie, która doskonale gra przestrzenią pozakadrową. Problem w tym, że to co dla mnie jest ogromnym plusem filmu dla innych może być gwoździem do jego trumny.
„Das unmögliche Bild” (2016), reż. Sandra Wollner. Ocena: 7 <3 / 10

dziewczyna z okiem w buziMysius w swoim filmie w pierwszej jego połowie składa obietnicę doświadczenia czegoś nowego w konwencji coming of age. Swoją surrealną narracją oraz niepokojącymi obrazami przemyca sporo symboliki na temat koszmaru dorastania u boku matki, która przeżywa kryzys wieku średniego. Już na wstępie dowiadujemy się o chorobie wzroku, która z czasem ograniczy jej pole widzenia w nocy do zera. Czyżby reżyserka widziała okres dojrzewania jako stopniowe zawężanie horyzontów, a dorosłych jako osoby hedonistyczne, skupione na chwilowych podnietach? Przykry to wniosek, ale w filmie niezwykle sugestywny.
Kiedy fabuła zaczyna nabierać nieco bardziej realistycznego kształtu, wszystko zaczyna się rozłazić w szwach i dłużyć. Niepokojąca oniryczna narracja, zastąpiona została mętną i nudną intrygą. Relacja rodzącego się uczucia, która zapowiadała młodzieńczą wersję Bonniego i Clyde’a ostatecznie okazuje się czymś zupełnie innym. Koniec, który koresponduje z finałem „Absolwenta”, gdzie zamiast niewiadomej przyszłości pary bohaterów mamy młodzieńczy optymizm i ufność, jakby problemy dorosłego świata nie czekały na nich tuż za zakrętem. Czy to jeszcze otucha, czy już cynizm?

Potencjał dystrybucyjny: całkiem spory. Filmy coming od age mają w kinie bardzo długą tradycję. Zaczynając od „Buntownika bez powodu” i „400 batów”, na niedawnych „Moonlight” i „Call my by your name” kończąc. Emocjonalna burza, przez którą przechodził każdy z nas, ukazana na ekranie łączy pokolenia: aktualnie doświadczanych nastolatków i tych, którzy mają już to za sobą. „Ava” ze swoją symboliką ma potencjał do łączenia gustów ponad pokoleniami, dzięki ukazaniu dorastania w odświeżającej formie. To co może odstraszać to sporo bezkompromisowej golizny, której nie widziałem w takiej formie w kinie już dawno.

„Ava” (2017), reż. Léa Mysius. 6 / 10

mężczyzna otoczony krowamiDrugi film w zestawieniu spod znaku “człowiek kontra bezduszne przepisy”. Tym razem głównym bohaterem jest Pierre, hodowca krów mlecznych, który odkrywa, że w jego stadzie zaczyna rozprzestrzeniać się śmiertelna choroba. Wg unijnego prawa, po wykryciu u jednej z krów symptomów tej choroby, całe stado musi iść do odstrzału.
Nie bez powodu wybrałem taki a nie inny fotos. Pierre to człowiek, którego określa zawód. Ba! To hodowca, którego określa miłość do krów. Jest osobą na tyle wyalienowaną ze społeczeństwa, że każda próba posiadania życia osobistego (randki, wypad na kręgle z kumplami, też hodowcami) kończy się porażką. Wybicie całego stada, którym się opiekuje spowodowałoby utratę dochodu, ale i sensu życia. Świetnie koresponduje to z physis aktora Swanna Arlauda, jego siwizną, czy podkrążonymi oczami.
Im bardziej Pierre wydaje się być przyparty do muru, tym bardziej zdjęcia Goepferta podkreślają tragiczną miłość do jego „dzieci”. Mnóstwo tu zbliżeń zarówno na twarz Arlauda, jak i oczu zwierząt. Czułość gestów Pierre’a jest coraz silniej obciążona bólem. Pojedynek drobny przedsiębiorca-poczciwiec (oryginalny tytuł to w wolnym tłumaczeniu “Mały wieśniak”), kontra prawna machina, nabiera uniwersalnego charakteru, ale

SPOJLER:… ale nie katartycznego. Seans jest dołującym doświadczeniem. KONIEC SPOJLERA

Potencjał dystrybucyjny: największy w zestawieniu, ale nie bez możliwych problemów. Pomijając uwagę w spojlerze, ten film naturalizmem stoi. Kręcony był na farmie reżysera. Nawet filmowy ojciec Pierre’a, jest ojcem Charuela w prywatnym życiu. Mamy możliwość obejrzenia jak wyglądają narodziny cielaka, co już może być niełatwym doświadczeniem dla wielu. W dodatku nie zauważyłem* informacji w napisach końcowych, czy podczas kręcenia filmu ucierpiało jakiekolwiek zwierzę. A dzisiaj, w przypadku takich filmów, taka notka jest już standardem. Jeżeli użyto przy kręceniu już chore osobniki, warto to było, gdzieś zaznaczyć, żeby nie wzbudzać kontrowersji. Efekt może być odwrotny do zamierzonego: film, który ma przesłanie ekologiczne i sprzeciwia się cierpieniu zwierząt, ma niejasne kulisy powstania. Trochę strzał w stopę. Tak, czy inaczej ciągle uważam, że uniwersalność tej historii to najsilniejszy atut tego filmu, który ma szanse zdobyć serca sporej ilości widzów w Polsce.

*Jeżeli ktoś wyłapał takie info, to odszczekam wszystko 

„Bloody milk” (2017), reż. Hubert Charuel. Ocena: 7 <3 / 10

 

…a wygrała „Ava”. Jednym punktem wygrała z „Westernem”. „Bloody milk” przegrał tylko dwunastoma punktami z miejscem pierwszym. Dalej już większa przepaść. „Das unmögliche Bild” dostał punktów 214, a „12 jours” – “tylko” 152, co jest i tak świetnym wynikiem jak na tak statyczny dokument.

Z wszystkich krajów, które brały udział w projekcie (Czechy, Węgry, Litwa, Norwegia, Portugalia, Szwecja), „Ava” wygrała tylko u nas.

Komentarz do wygranej: nie rozpaczam. Daleko mi do entuzjazmu Anii z Biegiem na film (która też brała udział w projekcie), ale hej! to był w końcu mój drugi typ! Mimo, że reżyserka „Ava” koniec końców, nie spełniła obietnic “jazdy po bandzie”, którą złożyła w części pierwszej filmu, a od której powoli odchodziła im bliżej końca filmu, to… jest to jeden lepszych coming-of-age jakie widziałem ostatnimi czasy. Głównie dlatego, że w końcu temat eksplorowania własnej seksualności nie jest głównym, ale równoległym tematem (co tak bardzo mnie mierziło np. w „Sercu z kamienia”).