Z dystansu – recenzja filmu „Call me by your name” (2017)
Sporo już na temat nowego filmu Guadagnino napisano. Powtarzać się nie ma sensu. Napiszę tylko o jednej kwestii, która zwróciła moją uwagę.
Był taki film z zeszłego roku… . Może ktoś słyszał. „Moonlight” miał w tytule. Wygrał nawet Oscara za najlepszy film. Mówiło się, że w końcu Akademia doceniła tym samym stronę formalną filmu, w którym wszystko, od zabawy światłocieniem po pracę kamery a nie tylko scenariusz, może “opowiadać” widzowi historię. Żeby tak subtelne środki nie zostały przytłoczone skomplikowaną fabułą ograniczono ją do niezbędnego minimum. Dzięki temu jednym z filarów filmu stało się aktorstwo, które musiało się opierać na najdrobniejszych niuansach. W efekcie otrzymaliśmy arcydzieło.
Natomiast „Call me by your name” jest przykładem jak źle konstruować relacje między bohaterami, nieumiejętnie dobierając filmowe środki. Sposób w jaki ujmuje kamera Mukdeeproma postać Olivera (Hammer) zupełnie nie współgra z tym w jaki sposób jest ona napisana. Dłuższe zbliżenia na twarz aktora, Hammera, na której akurat malują się jakiekolwiek emocje, są rzadkością. Jednocześnie rozmawia z Elio wykazując zainteresowanie a z czasem sporą czułość. To co na początku wydaje się całkiem rozsądnym podejściem, bo Oliver dla Elio (a co za tym idzie również dla widza) jest intrygującą tajemnicą, z czasem staje się nieznośne. Kamera ciągle trzyma na dystans postać Olivera. Woli nam pokazywać jego idealne ciało, skąpane w świetle słońca, miast przybliżyć go widzom jako człowieka, ukazując jego emocje (lub jeśli trzeba ich brak). Wrażenie niekonsekwencji zostało jeszcze bardziej podbite w finale, w który trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę dotychczasowe działania Olivera. Przykro patrzeć kiedy sposób kadrowania nie pozwala się nacieszyć widzowi grą aktorską Hammera. Po seansie nie byłem w stanie nic powiedzieć na temat jego roli, skoro jego postać jest potraktowana tak bardzo przedmiotowo. Jego postać jest konstruktem, który bez emocji wypowiada swoje kwestie z oddali.
Na drugim biegunie znajduje się popis Chalameta. Kamera go kocha. On kocha kamerę. Ten dwudziestodwulatek ma ogromne pokłady charyzmy i zawładnął ekranem totalnie, przyćmiewając całe mnóstwo aktorów przewijających się przez ekran wraz z przezroczystym Hammerem. Ani nachalna symbolika, ani nienaturalne akademickie dialogi, nie były w stanie przekreślić przyjemności z oglądania tego młodziaka w filmie Guadagnino. Szkoda, że nie ma szans w starciu z Oldmanem i jego odtwórczą rolą w „Czasu mroku”.
„Call me by your name” (reż. L. Guadagnino, 2017), 6