Recenzje filmów „Kształt wody” (2017) i „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” (2017)

„The Shape of Water” jest niczym więcej niż przyjemnie i poprawnie poprowadzoną historią miłości niemożliwej.

Sally Hawkins gra personifikację krystalicznego dobra, tym bardziej niewinnego, że jej bohaterka jest niemową. Jak na klasyczną baśń przystało musimy dostać również zło wcielone. Mamy więc klasycznego złodupca, którego gra nie kto inny a Michael Shannon. Jego Strickland to frustrat, czytający couchingowe książki o tym, jak nie dać ponosić się złości. Jednym słowem: koszmar każdego trenera personalnego, będący jednocześnie delikatnym wykpieniem ich działalności. Jego fizjonomia (idealny byłby to casting na kolejnego potwora Frankensteina!) w połączeniu ze scenariuszowym przerysowaniem i niewątpliwym talentem Shannona stają się filarem nośnym całego filmu.

Del Toro krok po kroku jak wprawny rzemieślnik wypełnia baśniowy schemat. Wrzuca właściwe elementy do odpowiednich przegródek. Reżyserowi udała się rzecz moim zdaniem całkiem ciekawa: film o miłości pomiędzy człowiekiem a trytonem (syrenem?) jest zaskakująco poprawny. Wypełniająca go prosta symbolika czy dziwne momenty w żaden sposób nie próbują nawet bawić się formą baśni czy w jakikolwiek sposób redefiniować tematyki poruszanej przez „Kształt wody”. W dobie takich szalonych pomysłów jak „Czerwony kapturek – prawdziwa historia” nie sądzę, żeby taki film mógł zawojować coś na rozdaniu Oscarów, mimo tylu nominacji. Czas, który spędziłem w kinie był przyjemny ale nic ponadto.

„Kształt wody” (reż. Guillermo Del Toro, 2017), 6

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” (reż. M. McDounagh, 2017) to emocjonalny splątaniec w stylu coenowskim, z tą różnicą, iż widz darzy sympatią dużo większą ilość bohaterów niż w przypadku filmów wspomnianego braterskiego duetu.

Prawie każdej postaci, gdybym ją spotkał, postawiłbym piwo. Nawet takiemu Dixonowi, którego trudno nie polubić mimo, że bywa strasznym burakiem. Swoją drogą, jeśli Rockwell, który wcielił się w jego rolę, nie zgarnie Oscara to będzie mi smutno, bo zagrał koncertowo.

Film McDounagha wprowadza widza w rausz melancholijną muzyką ora powolnymi i długimi ujęciami (nagroda publiczności za zdjęcia na Festiwalu Camerimage dla Bena Davisa). Nawet scenariusz McDounagha nie kreśli realistycznych dialogów. Bohaterowie są impulsywni, histeryczni a nagromadzenie patologii w dialogach nie pozwala wyłączyć widzowi ram umowności. „No to już jest przesada. Ludzie tak nie rozmawiają!” – co jakiś czas pojawiała się myśl. Nie rozmawiają, bo też przyłożenie miary naszego świata do świata „Trzy billboardów…” mija się z celem. Twórca kreśli obraz rozedrganych emocjonalnie Amerykanów, którzy są obecnie o krok od wzięcia sprawy w swoje ręce i zaprowadzenia jedynie słusznych według nich porządków. McDonaugh podaje w wątpliwość takich przemocowych rozwiązań, ale robi to dość powierzchownie. Mnóstwo tu klisz (policjant rasista, zbuntowana nastolatka, motyw reinkarnacji, itd.), fabularnie idzie trochę za często na skróty (SPOJLER: podpalenie posterunku jako deus ex machina akcji filmu KONIEC SPOJLERU). Mimo tych mankamentów, ogląda się go ze sporą przyjemnością.

PS Muzyka w tym filmie jest doskonała zaiste. To jest takie melancholijne country, które przy drugim kuflu piwa będzie w stanie wycisnąć niejedna kowbojska łza.

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” (reż. M. McDounagh, 2017), 7